Audiencja
Wybaczcie, że wieści nijakich ode mnie tyle czasu nie było, alem bite dwie niedziele z okładem w podróży dalekiej przepędził, a Pan Kapitan Gwardii ze swemi hajdukami nieustannie pilnował, bym komu kiedy listu do Was nie podał. Sprawy wagi państwowej, jako mi objaśnił, sekretem pozostać muszą.
– Toć i prawda, że sprawy wagi państwowej – westchnął Pan Śpiżarny spoglądając w okno, za którem szarość jeno i słota – toć i prawda...
Lato opuściło nas nader niespodzianie, bo przecie wczora jeszcze żar lał się z nieba, a dziś – jesień. Siedzieliśmy tedy we trzech, w komnacie Pana Piwnicznego, posępni cokolwiek, choć ku pociesze kazał nasz gospodarz gąsiorek przedniego mozelskiego wina odkorkować, a i na kominku ogień rozpalić.
– Pewno, że wagi państwowej – rzekł teraz nalewając trunku w puchary – przecie będzie już trzy lata, jak Książę Regent o ową audiencją u Cesarza zabiegać zaczął. Aż dziw, że sam się nie wybrał, jeno Infanta posłał.
– Książę cudzoziemców nie lubi, choćby i Cesarza, a nasz własny język tak wielce umiłował, że w inszem choćby słowo powiedzieć się brzydzi – stwierdził Pan Śpiżarny.
– Takoż i Infant z Cesarzem vocem interpretis rozmawiał – rzekłem kosztując wina – a tłumacz spisywał się wcale dobrze.
– No właśnie – podjął Pan Śpiżarny – opowiadaj waść czem prędzej, jako też się owa audiencja udała. Zostałże nasz Miłościwy Pan z należnem sobie splendorem przyjęty?
– A jakże! – odparłem – skoro nas jeno halabardnicy na komnaty wpuścili, wraz dojrzał go zza swego biurka Cesarz i zawołał: A podejdźże no bliżej, mój chłopcze! Potem zaś po głowie pogładził i łakociami poczęstował, jako się przynależy.
– A to mu się chwali! – rzekł Pan Piwniczny wznosząc kielich w górę – Zdrowie Cesarza!
– Zdrowie! – odkrzyknęliśmy zgodnie.
– A owo pactum o przyjaźni? – spytał Pan Śpiżarny – Zawarte?
– Mogłożby być inaczej? – odparłem – Sekretarze w mig pergamin przynieśli, potem Infant przy biurku cesarskiem stanął i cokolwiek nieporadnie po prawdzie, jednakoż podpis swój złożył.
– Nie dziwota, że nieporadnie – wtrącił Pan Śpiżarny – wszak to dziecię jeszcze, z czasem od preceptorów kaligrafii się nauczy. Ważne, że nie na klęczkach, lecz stojąc documentum sygnował i że po trzech latach starań dyplomacyji naszej przyjaźń z Cesarzem koniec końców potwierdzona.
– Verba volant, scripta manent – podsumował Pan Piwniczny – słowo Cesarza świętem jest po prawdzie, lecz pergamin świętszem jeszcze. Słuchy nas takoż doszły, iże Infant fortecą postawić na naszych rubieżach przyobiecał, a cesarskiem imieniem ją nazwać. Prawda li to?
– Jako żywo – odparłem – dla cesarskich puszkarzy i muszkieterów, iżby do woli w strzelaniu ćwiczyć się mogli. Za całe dwa miliony florenów.
– No, no, niezła sumka! Oby jeno na utrzymanie Dworu nie zbrakło! – zakrzyknął Pan Śpiżarny spoglądając jakoby z niepokojem na stojący pośrodku stoła gąsior, atoli zaraz wzniósł kielich i wszyscy trzej wychyliliśmy zdrowie Miłościwego Pana.
– Jedno mnie wszakże dziwi – rzekłem ocierając wąsy rękawem kaftana – oto bowiem powiadacie waszmościowie, iż to Książę Regent o audiencją zabiegał, temczasem zaś Mistrz Mateusz z Moraw twierdzi, że całkiem na opak było, i że to Cesarz wielce się do owego spotkania palił, jedankoż Król wciąż nijak czasu na nie naleźć nie mógł.
Moi interlokutorzy spoźrzeli po sobie, po czem ozwał się Pan Śpiżarny:
– Mogło po prawdzie i tak być, choć Kanclerzowi ostatniemi czasy coraz częściej pamięć figle płata. Będzie trzy dni, jako rzekł na ten przykład, iże za dawnej dynastyji ni zamków warownych, ni gościńców, ni mostów w kraju naszem ze świecą by nie nalazł.
– Zaprawdę?
– W rzeczy samej. Kłam mu zarzucił nawet szlachcic pewien, mówiąc iże nie pod strzechą przecie się zrodził i że nie wpław pacholęciem będąc rzekę przepływał. Chciał też na ubitą ziemię Pana Kanclerza przyzwać, aleć mu to w porę wyperswadowano.
– I dobrze – dodał Pan Piwniczny – nim szabli by dobyć zdążył, raz dwa by go w wieży zamknięto. Ale... Wypijmy lepiej zdrowie Mistrza Mateusza!
Wypiliśmy zatem. Służba wniosła piwną polewkę, a potem przepiórki w rozmarynie i prosię pieczone w miodzie, okraszone jabłkami, zaś my niemal do północy gawędziliśmy jeszcze o tem i o owem, pokrzepiając się i racząc winem. Za oknami dął zimny, przenikliwy wicher i padał ulewny deszcz, lecz od kominka biło miłe ciepło. Czegóż więc chcieć jeszcze? Jest wszytko czego dusza zapragnie i... jeno lata szkoda... – pomyślał sobie w ową jesienną godzinę