Spisano dnia 12 listopada A.D. 2017

Weselisko


     Zdarzyło się nieledwie parę dni temu, jak znajomek mój, imć Pan Lucjusz Szpadel (z tych Szpadlów), wziął ślub. I nie byłoby w całej sprawie nic niezwyczajnego, gdyby nie to, iż za wybrankę serca upatrzył sobie prostą dziewkę z ludu, z wioski przynależnej do sąsiedniego majątku. Ojciec Lucjusza, skoro się jeno był zwiedział o całem zamyśle, jął jak mógł odwodzić odeń syna, grożąc choćby i wydziedziczeniem, jednakoż wszytko to na nic się zdało, młodzieniec uparł się i już. W końcu więc stary dał pokój i chcąc nie chcąc, mamrocząc coś o Piaście Kołodzieju, pogodził się z mezaliansem.

     A weselisko było jak się patrzy! Ściągnęło na nie wielu okolicznych włościan, ale też i siła przyjaciół Pana Młodego oraz jego rodziny. Można więc rzec, iż doszło do istnego zbratania się szlachty z ludem, w czem zresztą wielce dopomogła okowita, która, co by nie rzec, lała się strumieniami.

     Jako żem do pląsów nigdy nie był skory, a już zwłaszcza do owych skocznych obertasów, w którech włościaństwo nasze gustuje, większość czasu przepędziłem nie w tej izbie, w której tańcowano, jeno w drugiej, pobielonej na siwo, gdzie rozprawiano o tem i o owem. A niejednegom się przy okazji dowiedział – na ten przykład, nigdy bym nie dał wiary, iże lud nasz prosty tako się polityką pasjonuje, o wojnie choćby i w dalekich Chinach wcale rozsądnie dywagując. Zda się, wieś szczęśliwa, wieś spokojna, a tu wojna... Kto by pomyślał!

     Najciekawiej zrobiło się jednak po północy, kiedy już wszyscy mieli dobrze w czubie. Ten i ów legł pode ścianą, inni w sieni, zaś pewna panna, córka Żyda, karczmarza, przywlekła z ogrodu wiecheć słomy, jakiem otula się róże i poczęła samotnie kołysać się z niem w rytm muzyki, rzucając na ścianę przeogromny cień. I wtedy to właśnie wszedł do mej izby, zataczając się lekko, nie kto inny, jeno sam Pan Podkanclerzy Głowinowicz, a zoczywszy mnie, pierwej minę uczynił, jakoby ducha obaczył, później zaś niechybnie mu się zdało, iże w zwierciadło na ścianie spogląda, skutkiem czego taką oto ucięliśmy sobie pogawędkę:


Podkanclerzy

Cóż to? Wszakem wielki mąż,
Czemuż więc w błazeńskiej szacie?

Błazen

Acan pytasz o to wciąż,
Błaznów w rządzie wielu macie,
Głupstwa, swary, podłość, kłam –
Znam to, nadto dobrze znam.
Salve ojcze świątobliwy!

Podkanclerzy

Salve mój błazeński bracie!


Błazen

Brat, czy swat, nie tak gorliwy,
Jako acan w głosowaniu
Skoro Książę ci rozkaże, 
Potem w Księcia wychwalaniu,
Wynoszeniu na ołtarze,
Lecz skąd troska na twem czole?
Skąd na twarzy taka boleść?

Podkanclerzy

To nie smutek, to nie skarga,
Jeno krew do skroni płynie,
Wściekłość, wściekłość duszą targa!

Błazen

Acan zda się spowiedź czyni...

Podkanclerzy

Z cudzych grzechów się spowiadam,
Bowiem swoich nie posiadam.
Męstwem mojem doskonałem,
Z podniesionem w górę czołem,
Koalicją ratowałem...

Błazen

Możeś waść ratował stołek?
Nic nie leży na sumieniu?

Podkanclerzy

Nic! Wszak cnota mą ozdobą!
Trwam ja tu w Porozumieniu,
W partyji ze samem sobą,
W partyji, com ją stworzył,
A potem nową założył
I znów i znów de novo...

Błazen

W partyji – piękne słowo!
Acan kolejną zabawką
Wcale dobrze się bawisz,
Lecz partyja twa jeno przystawką,
Dziś jest, jutro dla inszej ostawisz...

Podkanclerzy

Nie dla władzy, nie dla rządów
Cierpieć męki owe muszę,
Sprawiedliwych pragnąc sądów,
Klnę się na mą biedną duszę,
Dla zamysłów moich nowych,
Liberalno prawicowych,
Dla reformy, dla odmiany
Sprosiłem ja posłów wielu...

Błazen

Odmówili? Idź waść w tany,
Wszakże jesteś na weselu!

Podkanclerzy

Nie dla mnie, nie dla mnie niestety,
Chociam do podrygów skory, 
Mnie między profesory
Iść, mnie uniwersytety
Co rychlej ratować...

Błazen

Trzeba ich będzie żałować,
Skoro inszej oddałeś się sztuce,
Skoro radość najdujesz w rządzeniu,
Nie przysłużysz się acan nauce,
Może jeno w wody mąceniu
Wcale dobrze się sprawisz,
Mętne bagno po sobie ostawisz –
Masz tu kaduceusz, rządź!
Mąć nim wodę, mąć!

     To rzekłszy chciałem mu wręczyć moją laskę błazeńską, atoli dłoń cofnął jak oparzony i chyłkiem wymknął się z izby. Przetarłem oczy. We drzwiach ukazał się Pan Młody, więc nie omieszkałem go spytać:

     – Zaprosiłeś waść na swe wesele imć Pana Głowinowicza, jestli to twój dobry znajomy?

     – Głowinowicza? – zdziwił się szczerze – Cóż waszmość pleciesz? A skądże on mógłby się tu wziąć?

     – Jakże to? Przecie właśnie się rozmówiliśmy!

     – Mara to jeno i przywidzenie – odparł – zaiste osobliwe rzeczy przydarzają się nam w tę północną, listopadową godzinę. Szwagrowi memu, na ten przykład, ukazał się siwy dziad z lirą, wcale podobny do Księcia Regenta i mówiąc coś o prawdzie, która wyjdzie na jaw i o ostatecznem zwycięstwie, przykazał mu dąć w złoty róg. 

     – Niezwykłe!

     – Mnie z kolei – ciągnął dalej – zdało się, iże nasz Hetman Wielki Koronny i Minister Wojny zjawił się na weselu i gadał coś o moskiewskiem złocie, jakie wziął był za to, ażeby armią naszą w perzynę obrócić. Takie to urojenia. Powiadam waszeci, krzty prawdy w tem wszytkiem nie ma, zwidy jeno!

     Zaiste, krzty prawdy... Chocia kiedym w drugi dzień wesela wyszedł przed chałupę powietrza świeżego zaczerpnąć, ujrzałem na gałęzi pawie pióro, jakoby od czapki, którą pewno wicher poniósł gdzie w dal, a tuż obok na ziemi sznur przetykany nicią złotą, uwiązany do nogi od stołka. Może przytroczony był doń ongi ów złoty róg? Nie! Wszytko to urojenia, a co prawdziwe, to jeno sznur, któren się ostał i może jeszcze stołek. Jest o tem przekonany głęboko


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.