Weselisko
Zdarzyło się nieledwie parę dni temu, jak znajomek mój, imć Pan Lucjusz Szpadel (z tych Szpadlów), wziął ślub. I nie byłoby w całej sprawie nic niezwyczajnego, gdyby nie to, iż za wybrankę serca upatrzył sobie prostą dziewkę z ludu, z wioski przynależnej do sąsiedniego majątku. Ojciec Lucjusza, skoro się jeno był zwiedział o całem zamyśle, jął jak mógł odwodzić odeń syna, grożąc choćby i wydziedziczeniem, jednakoż wszytko to na nic się zdało, młodzieniec uparł się i już. W końcu więc stary dał pokój i chcąc nie chcąc, mamrocząc coś o Piaście Kołodzieju, pogodził się z mezaliansem.
A weselisko było jak się patrzy! Ściągnęło na nie wielu okolicznych włościan, ale też i siła przyjaciół Pana Młodego oraz jego rodziny. Można więc rzec, iż doszło do istnego zbratania się szlachty z ludem, w czem zresztą wielce dopomogła okowita, która, co by nie rzec, lała się strumieniami.
Jako żem do pląsów nigdy nie był skory, a już zwłaszcza do owych skocznych obertasów, w którech włościaństwo nasze gustuje, większość czasu przepędziłem nie w tej izbie, w której tańcowano, jeno w drugiej, pobielonej na siwo, gdzie rozprawiano o tem i o owem. A niejednegom się przy okazji dowiedział – na ten przykład, nigdy bym nie dał wiary, iże lud nasz prosty tako się polityką pasjonuje, o wojnie choćby i w dalekich Chinach wcale rozsądnie dywagując. Zda się, wieś szczęśliwa, wieś spokojna, a tu wojna... Kto by pomyślał!
Najciekawiej zrobiło się jednak po północy, kiedy już wszyscy mieli dobrze w czubie. Ten i ów legł pode ścianą, inni w sieni, zaś pewna panna, córka Żyda, karczmarza, przywlekła z ogrodu wiecheć słomy, jakiem otula się róże i poczęła samotnie kołysać się z niem w rytm muzyki, rzucając na ścianę przeogromny cień. I wtedy to właśnie wszedł do mej izby, zataczając się lekko, nie kto inny, jeno sam Pan Podkanclerzy Głowinowicz, a zoczywszy mnie, pierwej minę uczynił, jakoby ducha obaczył, później zaś niechybnie mu się zdało, iże w zwierciadło na ścianie spogląda, skutkiem czego taką oto ucięliśmy sobie pogawędkę:
Podkanclerzy
Błazen
Podkanclerzy
Salve mój błazeński bracie!
Błazen
Podkanclerzy
Błazen
Podkanclerzy
Błazen
Podkanclerzy
Błazen
Podkanclerzy
Błazen
Podkanclerzy
Błazen
To rzekłszy chciałem mu wręczyć moją laskę błazeńską, atoli dłoń cofnął jak oparzony i chyłkiem wymknął się z izby. Przetarłem oczy. We drzwiach ukazał się Pan Młody, więc nie omieszkałem go spytać:
– Zaprosiłeś waść na swe wesele imć Pana Głowinowicza, jestli to twój dobry znajomy?
– Głowinowicza? – zdziwił się szczerze – Cóż waszmość pleciesz? A skądże on mógłby się tu wziąć?
– Jakże to? Przecie właśnie się rozmówiliśmy!
– Mara to jeno i przywidzenie – odparł – zaiste osobliwe rzeczy przydarzają się nam w tę północną, listopadową godzinę. Szwagrowi memu, na ten przykład, ukazał się siwy dziad z lirą, wcale podobny do Księcia Regenta i mówiąc coś o prawdzie, która wyjdzie na jaw i o ostatecznem zwycięstwie, przykazał mu dąć w złoty róg.
– Niezwykłe!
– Mnie z kolei – ciągnął dalej – zdało się, iże nasz Hetman Wielki Koronny i Minister Wojny zjawił się na weselu i gadał coś o moskiewskiem złocie, jakie wziął był za to, ażeby armią naszą w perzynę obrócić. Takie to urojenia. Powiadam waszeci, krzty prawdy w tem wszytkiem nie ma, zwidy jeno!
Zaiste, krzty prawdy... Chocia kiedym w drugi dzień wesela wyszedł przed chałupę powietrza świeżego zaczerpnąć, ujrzałem na gałęzi pawie pióro, jakoby od czapki, którą pewno wicher poniósł gdzie w dal, a tuż obok na ziemi sznur przetykany nicią złotą, uwiązany do nogi od stołka. Może przytroczony był doń ongi ów złoty róg? Nie! Wszytko to urojenia, a co prawdziwe, to jeno sznur, któren się ostał i może jeszcze stołek. Jest o tem przekonany głęboko