Przechadzka
Ulitował się w końcu Książę Regent nad Infantem i mimo królewskiej niesubordynacji, zezwolił Najjaśniejszemu Panu udać się na czas kanikuły do letniego pałacu. Król, któren w dziecinnem nieposłuszeństwie swojem położył był veto na dwóch sławetnech ustawach, miał je teraz z woli Księcia sto razy manu propria przepisać i od tego Regent nie odstąpił, atoli Zamek, jako się rzekło, opuścić zezwolił. Skutkiem takiego złagodzenia kary Dwór całen, a z niem i ja, znaleźliśmy się we wiejskiej rezydencji ze wspaniałemi ogrodami, malowniczo położonej śród łąk barwy szmaragdu i srebrzącech się żytem pól, u samego skraja ciemnej niczem noc puszczy.
Niewiele mając do roboty wybrałem się w pewne upalne, sierpniowe popołudnie na przechadzkę po angielskiem parku. Błądziłem więc czas jakiś bez celu cienistemi alejkami, radując się miłem chłodem, jako że od ostrego słońca chroniły mnie rozłożyste dęby, wysmukłe świerki i rosnące tu i owdzie nad leniwie płynącą wodą płaczące wierzby, których witki zwieszały się nisko, aż ku ziemi. Minąłem skrytą śród drzew świątynię dumania, dalej marmurową fontannę z pluskającemi się we wodzie nimfami oraz rzymskie ruiny, wybudowane z wielką zaiste starannością, by w końcu trafić na ścieżkę, co piąć się poczęła wzwyż. Stąpając nią obserwowałem jak korony drzew coraz to bardziej się przerzedzały, aż w końcu, gdy dotarłem na wzgórze, park przemienił się w kwietną łąkę, usianą błękitnemi chabrami i krwistoczerwonemi makami. Śród nich, w rozedrganem, gorącem powietrzu dostrzegłem drobną postać w białej sukni, z zieloną parasolką w dłoni. Dama spoglądała przez chwilę ku puszczy, po czem odwróciła głowę w moją stronę. Jakże mógłbym nie poznać! Młodziutka Baronessa Marie Christine d'Armagnac dopiero od niedawna po prawdzie bawiła na Dworze, lecz jej urody nie dało się przecie nie zauważyć.
– A, c'est vous, Monsieur Nadvorny! Waszmość także na przechadzce? – spytała z lekkiem zaskoczeniem.
– W rzeczy samej, mościa Baronesso – odparłem nieco zażenowany – proszę wybaczyć, jeśli zakłóciłem...
– Mais non! Wcale waść nie przeszkadzasz, ani trochę! Wybrałam się na małą promenade, by pobyć chwilę w samotności, lecz ta poczęła mi już doskwierać, więc zjawiłeś się akurat w odpowiednią porę.
– Do usług, Baronesso – skłoniłem się grzecznie – będę zaszczycony, jeśli pozwolisz mi pani towarzyszyć sobie w spacerze.
– Naturellement, mon cher Blazen, powiedz mi proszę, czyliż nie wydaje ci się, że las ów – tu wskazała dłonią na ciemniejącą na horyzoncie puszczę – oddala się z dnia na dzień, zupełnie niczem ów Birnam Forest od króla Makbeta?
– Hm..., skoro masz aśćka na myśli sztukę imć pana Szekspira, to zda mi się, iż las przybliżał się w niej do zamku, miast oddalać... – rzekłem z zakłopotaniem.
– Ach, bien sûr! Szło mi o to jedynie, iż nie stał w miejscu, jako lasowi czynić wypada.
– To prawda, Mademoiselle, bór w rzeczy samej oddala się od pałacu, lecz żadne z drzew ni kroku przy tem nie postąpi.
– Comment c'est possible? Jest li to ułuda jeno?
– Ani trochę. Owóż w trosce o bezpieczeństwo Księcia Regenta rozkazał był Pan Łowczy Wielki Koronny drwalom swem rąbać ile wlezie, aże wszystka puszcza legnie pod ich toporami. Jako wiadomo, Pan Łowczy zawżdy powtarza, że z lasów pożytku nijakiego nie ma, a ta jeno niedogodność, iż zwierzyna w nich przed myśliwemi się chowa. Poręczniej jest bowiem do lisów, saren i zajęcy strzelać, skoro się je pierwej w klatkach zawrze – wtedy mierząc trafić łatwiej, więc i kul i prochu mniej się marnuje.
– C'est terrible! Nie lubię prochu, kul, ani strzelania. Od wojny lepszą jest miłość. Wolę francuskie romanse. Vous les connaissez?
– Nieszczególnie, mało ich poznałem – odparłem uśmiechając się lekko – lecz co do miłości, czytywałem, i owszem, sonety Petrarki, a także owidiuszową Ars amandi i Dekameron Boccaccia...
Dama spłonęła delikatnem rumieńcem i przez chwilę szliśmy w milczeniu, a wokół dało się słyszeć ciche bzyczenie pszczół i dalekie pobrzękiwanie kos żniwiarzy. Przyszło mi nawet do głowy, iż nazbyt śmiałą przywołałem literaturę, lecz jak się później okazało, pomyliłem się srodze.
– A co do wojny – rzekła w końcu Baronessa zmieniając jakby nieco temat – to zda się że imć Pan Hetman Wielki Koronny ma w istocie wcale romantyczną naturę.
– Książę Marceli? – spytałem z niedowierzaniem.
– Nie inaczej. Zda się nader faworyzować pewnego młodziutkiego pazia.
– Czyli to się godzi?!
– Mon Dieux! Te wasze konwenanse! Minister Wojny darzy go uczuciem tak szczerem i szlachetnem, iż nie lęka się nawet przeciwić Księciu Regentowi, któren w złości odsunął był owego nieszczęsnego chłopca od wszelakich zbytków i zaszczytów.
– W rzeczy samej, doszły mnie słuchy...
– Exactement. Minister monetę nawet kazał wybić na cześć pazia, z inskrypcją „Memu Misiowi”. Et voilà!
Baronessa wyjęła z koronkowej sakiewki pieniążek i położyła go na mej dłoni.
– No i powiedzże waszmość, czy to nie słodkie? C'est l'amour! A paź śliczny jak malowanie... – rozmarzyła się.
– A! Tum was przydybał! – spomiędzy drzew wyszedł sam Pan Miecznik we własnej osobie – pozwól waćpanna, że Cię odprowadzę. A waść, panie Nadworny, nie powinieneś czasem udać się czem prędzej do pałacu? I to krótszą drogą?
Cóż było robić? Skłoniłem się grzecznie i wróciłem przez park, choć niezbyt śpiesznie, bo przecie i tak nikt mnie nie czekał na pokojach. A idąc rozmyślałem. Owa tolerancja Baronessy dla swobody obyczajów, przywieziona zapewne z Paryża... Tempora mutantur et nos mutamur in illis – przyszło mi do głowy – skoro zmieniają się czasy i nam przychodzi zmieniać się wraz z niemi. Skąd inąd jednak, zdumiewające... Lecz jeszcze bardziej, owa moneta... Na awersie „Memu Misiowi”, na rewersie zaś carski dwugłowy orzeł. I to niem chyba bardziej jeszcze zdumiał się w ów sierpniowy, upalny dzień