O tem, jakem prawo szanować przyobiecał
Historia, którą opowiedziałem Wam ostatnio, jak to znalazłem się wraz z innemi dworzanami w negliżu, pośród nocy, na zamkowem dziedzińcu, miała swój ciąg dalszy – wielce nieprzyjemny w istocie. Ale oceńcie sami, ja opiszę wszystko po kolei.
Była więc akuratnie godzina szósta, jak się obudziłem – dzwoniono właśnie na poranną mszę – i zaraz miłą uchu, dźwięczną melodię zagłuszył łomot okrutny, a drzwi komnaty wyleciały z zawiasów. Aż trudno mi opisać moje przerażenie, gdy oto wpadło do środka czterech zbrojnych i bez słowa wywlekło mnie z łoża. Anim się też opierał, kiedy włóczyli mnie korytarzem i schodami w dół, by koniec końców wtrącić do ciemnicy. Przepędziłem tam godzin bez mała sześć, bo gdy znów zadzwoniono, tem razem na Anioł Pański, zjawił się pan Kapitan Gwardii we własnej osobie.
– Masz się waść zaraz stawić przed obliczem pana Instygatora Koronnego – powiedział, a rzekłszy to rozkazał dwom pachołkom wieść mnie, przerażonego, do komnat pana Żebrowicza.
W skrytości ducha liczyłem jeszcze siedząc w lochu, że to jakaś pomyłka i że wszystko się wkrótce wyklaruje, atoli perspektywa spotkania z Instygatorem nie wróżyła dobrze. Zapewne zostanę o coś oskarżony, choć dalibóg nie przychodziło mi do głowy, w czem też mogłem tak srodze zawinić.
– A to wy, Nadworny – pan Żebrowicz zdawał się cokolwiek roztargniony, ale i zafrasowany zarazem – no i cóż ja mogę dla was zrobić? Choćbym i chciał, to nie mogę. Tak... Napytaliście sobie biedy.
– Ale com ja takiego uczynił? – wyrwało mi się, choć zaraz poczułem całą niedorzeczność swojego pytania. Wszak przewiną mogła być choćby i myśl sama, zwłaszcza na karty pamiętnika przelana.
– Co? No nie wiem, nie wiem dokładnie. Nie śledzę... Atoli skoro znaleźliście się tutaj, to znaczy, złamaliście królewskie prawo. O tu... – podszedł do wielkiego dębowego stołu, na którym leżał jakiś pergamin, po czem wziął go do ręki i przebiegł wzrokiem – tu jest, jak się zdaje, akt oskarżenia. Tak... Gotowy do podpisu.
– I co w niem stoi? – spytałem drżącem głosem.
Spojrzał na mnie z politowaniem i pokręcił głową.
– A wy, Nadworny, jak zawsze robicie z siebie błazna! A kto niby wałęsał się w oną noc w gaciach po dziedzińcu i wznosił okrzyki przeciw Kanclerzowi, przeciw Księciu Regentowi? Tu są konterfekta, takie same wywiesiliśmy w sieni – podniósł ze stołu plik jakichś gryzmołów – wszystkie nader wiernie sporządzone przez naszych ludzi. Już was rozpoznano. To niby nie acan? W czapce z dzwoneczkami?
Spojrzałem na rysunek, po czem jąkając się cokolwiek rzekłem:
– Lecz przecie czapki nie miałem na głowie, w koszuli jeno i w kalesonach wybiegłem...
– A więc przyznaliście, żeście tam byli! – ucieszył się pan Instygator – Czapkę domalowano, iżby łatwiej poznać było.
– Atoli – starałem się opanować drżenie głosu – atoli słowa przeciw Kanclerzowi nie wyrzekłem. Ani tem bardziej przeciw Księciu Regentowi. Krzyczałem jeno Ratuj się kto może!
– A niby przed kim miałby się kto może ratować? – spytał przyglądając mi się nader uważnie.
– Przed ogniem. Wszak pożar...
– A niby co się paliło?
– No, nic, chwalić Boga...
– Więc sami widzicie.
Zaiste, potężna była siła owej argumentacji. Nie darmo mówiono, że pan Instygator w prawie starannie kształcony, gdy inni rok, on zawżdy dwa lata studiom się poświęcał. Teraz więc żelazną logiką wywodu każdego w końcu przygwoździ. Ze mną akurat wcale łatwo mu poszło.
– A zatem przyznajecie, że w stroju wielce nieobyczajnem, któren sam przez się sprzeciw wobec prawowitej władzy miał wyrażać, protestowaliście w noc oną, okrzyki prowokacyjne wznosząc... Kto jeszcze był z wami?
– No..., dworzan siła...
– Kto, pytam.
– Ciżba wielka, tumult uczynił się taki, że i dostrzec było trudno, jedni o drugich się potykali, zamieszanie okrutne...
– Braliście udział w zamieszkach. Niedobrze.
– Ja jeno...
– Kto podżegał do buntu?
– Mówią... mówią, że jakiś lokaj pierwszy krzyknął, iż się pali.
– Kto mówi?
– Słyszałem w tłumie, noc była, ciemno...
– Widzicie, Nadworny – westchnął ciężko pan Żebrowicz – same z wami kłopoty. Gdyby nie to, że Najjaśniejszy Pan od czasu od czasu łaskawem okiem na was spojrzeć raczy, to... – machnął ręką, po czem zadumał się na chwilę – A wiedzcie, że za takie wybryki konfiskata majątku jak nic! Albo i dziesięć lat w wieży. Zresztą, my i tak wiemy kto tam był z wami. Mamy już imiona wszystkich spiskowców. I zrobimy z niemi porządek. Ale jeszcze nie teraz... Co się odwlecze, to nie uciecze.
Chodził chwilę w milczeniu tam i sam po komnacie, po czem ozwał się w te słowa:
– Uczynimy tak: ja aktu oskarżenia póki co nie podpiszę, a nawet wolno was puszczę, wy mi za to podpiszecie, że lokajczyków żadnych, sługusów tych, co z władzy utratą pogodzić się nie mogą, że ich słuchać nie będziecie, a za to praw i nakazów Księcia Regenta przestrzegać, zasię Najjaśniejszego Pana nade wszystko miłować.
– Jakże mógłbym inaczej? – spytałem całkiem już zbity z pantałyku.
– A jakby co, powiadomicie nie mieszkając, o czem trzeba.
– O czem trzeba...?
– No więc sami widzicie, jakie to proste. Wystarczy być lojalnym poddanym i to wszystko – rzekł podsuwając dokument.
Myśli przeróżne tłukły mi się po głowie, kiedym opuściwszy pokoje pana Instygatora, szedł w swoją stronę korytarzem: lokajczyków nie słuchać... ludzi trzeba będzie nająć, iżby drzwi zreperowali... Księciu Regentowi posłusznem być... pewno mieszek talarów na naprawę pójdzie, bo z futryny zawiasy wyrwane..., Najjaśniejszego Pana miłować... dziesięć lat w wieży... powiadomić... wszakem podpisał jeno, iż prawo szanować będę, cóż w tem złego, że kto prawo szanuje?
I tak, choć już wolny, to przecie z ciężkim sercem i niesmakiem jakowymś w ustach powrócił do swej komnaty