Między młotem a kowadłem
– Błazen! Błazen Nadworny! Jako żywo!
– Damazy...? – aże przetarłem oczy ze zdumienia.
– We własnej osobie! – zakrzyknął – Tyle lat! A dosiądźże się zaraz, mój Błazenku, do naszej kompaniji!
Damazy hrabia Kociubiński był ongi towarzyszem mych zabaw dziecięcych, a nie widzieliśmy się, ho, ho! Taki szmat czasu... Uradowałem się zatem wielce ujrzawszy go niespodzianie w gospodzie, którą zwykłem był odwiedzać w każde czwartkowe popołudnie, by napić się piwa, przekąsić to i owo, a przy tem posłuchać, o czem ludzie mówią. Teraz, jak zawsze w czas sejmowy, panował tu ścisk i gwar niemiłosierny, a powietrze było gęste od miłej woni chmielu. Mój druh serdeczny wraz z trzema szlachty zajął ławę w głębi, pod żelaznem żyrandolem z sześcioma świecami, zawieszonem u powały.
– Poznajże, mój drogi, pana Reytana, posła Ziemi Nowogrodzkiej, człeka wielce zacnego i pełnego zasług...
– Uszanowanie!
– Uszanowanie waszmości!
– A to panowie Doweyko i Domeyko, sąsiedzi moi i towarzysze polowań.
– Błazen Nadworny, do usług!
– Sługa uniżony!
– Najniższy pana dobrodzieja!
– Cóż sprowadza do stolicy? – spytałem.
– Mnie polityka i sprawy sejmowe – odparł Poseł.
– A nas interesa – dorzucił Damazy – lecz opowiadaj, co u ciebie, co tam na Zamku?!
– Na Zamku? – zastanowiłem się – No cóż, jak pewno wiecie waszmościowie, konsternacyja wielka, iże Najjaśniejszy Pan jedną jeno ustawę książęcą sygnował, a dwóch pozostałych ani rusz nie chce.
– Radość z tego w narodzie niezmierna – rzekł pan Reytan.
– Taka jak naonczas, gdy pan sługę swego raz jeno, miast trzy razy w gębę zdzieli – rzucił z sarkazmem Doweyko – tą podpisaną ustawą powróz nam wszystkiem na szyję założył.
– Masz waść rację – przytaknął Poseł stropiony nieco i sięgnął po kufel.
– A prawda to, Błazenku – spytał Damazy – iż Książę Regent pono tak się rozsierdził, że zabaw wszelakich Infantowi w czas kanikuły wzbronił i owe ustawy nakazał sto razy manu propria przepisać?
– Tak powiadają – rzekłem – Książę niesubordynacji nijakiej nie znosi, więc czem prędzej Pana Kanclerza i obydwu Panów Marszałków do Króla posłał, godzinę mu ledwie na to dając, by, za przeproszeniem waszmościów, pod stół wszedłszy, wszytko niczem sobaka odszczekał...
– Czyliż to się godzi?! – zakrzyknął Domeyko i zerwał się na równe nogi kładąc dłoń na karabeli.
– Zda się, nieszczególnie – odparłem – skoro o Majestat idzie. Choć z drugiej strony powiadają, iże skarcić krnąbrne dziecię czasami potrzeba. Teraz Król komnaty swej opuścić nie śmie, jeno ustawy furt i wciąż de novo pisze tak, iżby na jesieni Sejm raz jeszcze mógł je bez przeinaczeń nijakich przegłosować...
– Na to nie pozwolę! – przerwał mi Reytan rozrywając koszulę – Własną piersią zasłonię! Jak mi Bóg miły, nie pozwolę!
– Gniew waszmości słuszny – odrzekłem – lecz czy sam jeden, albo i choćby z garstką posłów zdołasz powstrzymać Regenta? Mówi się, iż stronnicy jego obrady potajemnie zwołać mogą i wówczas raz dwa, co zechcą, uchwalić...
– Toż to jawny gwałt byłby! – zawołał Damazy – Raptus, crimen jakich mało! Konfederacyją nam zawiązać trzeba pro publico bono, mości panowie!
– Vivat Confederatio! – zakrzyknęli zgodnie wznosząc kufle – Na pohybel zdrajcom!
– Jest ich siła – westchnąłem – nie dalej jak wczora imć Pan Filozof Nadworny w smutku głębokiem pogrążon objaśniał każdemu, kogo napotkał, dla jakiejż to przyczyny ku zgubie kraju własnego głosował.
– I jak to eksplikował? – spytał Damazy.
– Zwąc sprawę dylematem intelektualnem, choć prosto z mostu mówiąc, szło mu o to, iż głosując przeciw, byłby swój urząd niechybnie utracił, więc wybierając między stołkiem a Rzecząpospolitą, wybrał stołek – dla dobra Rzeczypospolitej przecie, albowiem salus rei publicae suprema lex esto...
– Amen! – zakończył Damazy – choć mnie, mój Błazenku, zda się cały ów pokrętny wywód nie filozofa godnem, lecz sprzedajnej dziewki.
– A wiesz może acan – zwrócił się do mnie Doweyko – czemuż to właściwie Infant przeciwił się woli książęcej? Był li to kaprys dziecka jeno, czy co więcej?
– Cóż... – zastanowiłem się – skoro waść pytasz, powiem ci, co myślę. Król, choć jeszcze młody, już hańbą się cokolwiek okrył. Miałżeby więc teraz zhańbić się do reszty? A skoro koronę utraci, nic mu już prócz hańby aże do końca dni jego nie ostanie.
Zamilkli wszyscy spoglądając na mnie z uwagą, ja zaś łyknąwszy piwa i otarłszy wąs rękawem kaftana, ciągnąłem dalej:
– Z drugiej jednak strony stoi Książę Regent, a ten Miłościwie Nam Panującego dzierży w żelaznem uścisku. Grozi pono, iż jakoweś ciemne sprawki królewskie na światło dnia wywlecze, wszem i wobec o nich rozpowie, do abdykacji przymusi, na majątek konfiskatę nałoży i na koniec banitą uczyni. A potem – choć mu to wcale nie w smak, volens nolens, sam na tron wstąpi. Jest więc Infant, by tak rzec, między młotem a kowadłem...
I znów zapadło na chwilę milczenie, szczęśliwie Żyd, szynkarz, przyniósł akurat udziec barani, co poprawiło nam wszystkiem nastroje. Rozmowa zeszła dalej na polowania, plony, urodzaj, żniwa i wreszcie dzierlatki, co milszem jest tematem od polityki, zwłaszcza, że kilka bestyjek, wcale nadobnych, kręciło się po gospodzie...
Poczęło zmierzchać, kiedy opuściwszy karczmę pożegnaliśmy się i rozeszli każden w swoją stronę. Miast jednak udać się prosto na Zamek, ja postanowiłem przejść się jeszcze ulicami i zaczerpnąć nieco powietrza. Stąpałem wolno i bez celu, mijałem kramy kupieckie, kuglarzy, żebraków, połykaczy ognia i kogo tam jeszcze, ale nie mogłem się pozbyć uczucia, iż ktoś idzie za mną krok w krok. W końcu skręciłem w pusty od ludzi zaułek, potem raz jeszcze i skryłem się w bramie. Obdartus jakowyś lichej postury podbiegł kilka kroków, po czem stanął w miejscu i począł bezradnie rozglądać się na wszytkie strony. Nie mając szabli, ani też sztyletu, dałem susa na środek uliczki i schwyciwszy go za gardło, przyparłem do muru.
– Mów zaraz, kim jesteś i czemu mnie śledzisz – syknąłem.
– Nie zabijajcie mnie, panie, to dla waszego bezpieczeństwa... – wyszeptał przerażony.
– Dla bezpieczeństwa? A to niby jakiem sposobem? Służysz Miecznikowi?
– Zaiste, byliście, panie, w złej kompaniji... Oni nawołują do jawnego buntu, a lud nienawidzi tego, co mówią, co głoszą... Skoro by się jeno zwiedziano, mogłaby się stać wam krzywda, panie, więc trzeba was chronić...
Nie potrafię rzec, co było dalej, bom poczuł jeno tępe uderzenie i gwiazdy wszytkie obaczyłem w oczach – musi miał w odwodzie swoich towarzyszy... Nie pamiętam takoż, jak się w końcu znalazłem we własnej komnacie – pewno zabrano mnie i przyniesiono tu, dla mego bezpieczeństwa, rzecz jasna. Cóż, może to i dobrze, choć głowa boli okrutnie... I jeno tem, że dźwierza na klucz zawarte od zewnątrz, frasuje się teraz nieco