Kulson
Było piękne, niedzielne popołudnie, kto wie, może ostatnie takie tej jesieni. Mimo wczesnej jeszcze pory słońce stało już nisko nad horyzontem, ale cóż, przecie to listopad...
– Gdzież się waść wybierasz? – rzucił przechodząc Pan Śpiżarny, obaczywszy jak siodłają mi konia – Nie za zimno na przejażdżki?
– Ach, by tak rzec, jeno tam i z powrotem – odparłem – zaczerpnąć świeżego powietrza.
– Jedź zatem waszmość przez miasto, albowiem od strony rzeki wojsko paraduje przed Księciem Marcelim, zaczem niełatwo będzie ci się przebić.
Istotnie, w dniu owem kraj całen świętował radośnie i już rankiem Najjaśniejszy Pan przemówił do zgromadzonej na dziedzińcu zamkowem szlachty i głosem wcale donośnem obiecał jej, jak zwykle, to i owo. Potem wystrzelono z armat, atoli na vivat jeno.
Ale wracając do rzeczy, zjechałem konno ze wzgórza i udałem się w stronę rynku, choć po chwili zmieniłem zamiar i skręciłem w prawo, ku rzece, by ominąwszy paradę przejechać milę, albo dwie w dół wzdłuż jej brzegu, a później powrócić na Zamek.
Owóż przemierzając dzielnicę żydowską, natknąłem się akurat na pogrom. Rośli młodzieńcy maszerowali dziarsko, dzierżąc w dłoniach pochodnie i wołając z całego gardła: My chcemy Boga! Po drodze przewracali kramy, kijami rozbijali witryny sklepów i oddawali na nie mocz. Uciekających mieszkańców okładali po głowach, plecach i nogach, jednych dźgali widłami, innych znów rzucali na ziemię i kopali, ile wlezie.
– Piękne święto, nieprawdaż? Serce rośnie, gdy się widzi, jaki to duch jest w narodzie, jako miłują swój kraj, jako w pogardzie mają innowierców, jak szczerze nienawidzą pogan – zwróciła się do mnie postawna mieszczka, podobnie jako i ja przyglądająca się całemu zajściu, po czem nie czekając odpowiedzi, dołączyła do pochodu i poczęła drzeć się wniebogłosy:
– Parchy precz! Kraj nasz chrześcijański dla chrześcijan! Tłuc bezbożników!
– Ludzie, opamiętajcie się! Co robicie?! – wołał z kolei jakiś starzec po drugiej stronie ulicy, lecz zaraz ujęli go gwardziści, których siła było wokół. Pilnowali, by pogrom przebiegał sprawnie i by nikomu z bijących nie stała się krzywda.
Musiałem odczekać czas jakiś, albowiem nie szło przedostać się dalej, a gdy już ulica opustoszała cokolwiek i miałem ruszyć w drogę, dojrzałem pod ścianą jednej z kamienic człeka w mundurze gwardii, któren od chłodu zarzucił na kolana pelerynę i siedząc w kucki, wpatrywał się bezmyślnie w rynsztok. Pewno kaleka – przyszło mi do głowy – może nogę stracił w jakiej szlachetnej walce i teraz, niezdatny już na nic, prosi przechodniów o jałmużnę. Rzuciłem mu więc dwa grosze i już miałem spiąć konia, kiedym miast Bóg zapłać usłyszał:
– Jam nie żebrak, panie!
– Jakże to? – odwróciłem się zdziwiony – Czyliż więc pełnisz tu służbę? Sam i na siedząco?
– Można by i tak rzec, panie – odparł – jeno nie wiem jaką, ani po co.
– A któż ci kazał?
– Pan Wachmistrz, któżby zaś inny? – on na to – Akurat przejeżdżała tędy powozem pewna dama i obaczywszy, jak tłuką Żydów, ścierwa, wysiadła i nie wiedzieć po co, poczęła wołać, iże nie pozwala na takie rzeczy. Ale cóż jej do tego? Więc Pan Wachmistrz przykazał dwom hajdukom wziąć ją grzecznie pod ręce i zawieść na powrót do karety, mnie zaś rzekł: Siadaj Kulson! No to siadłem i siedzę wedle rozkazu, boć przecie wstawać nie kazano.
– Kulson? – zdziwiłem się – Tako cię zowią?
– Nie inaczej, panie. Każden tak do mnie mówi, chocia nie wiem, czemu.
– A na chrzcie jak ci dano?
– Nie pomnę, panie. Kulson jestem i już. Pewno tak właśnie mnie chrzcili.
– Osobliwe, zaiste. Nigdym nie słyszał o Świętem Kulsonie... Lecz wiesz ty co? Może zwyczajnie zapomnieli o tobie? Wracaj lepiej do koszar, bo jeszcze cię o dezercyją oskarżą i obwieszą.
– Kiedy nie było rozkazu...
– Jak sobie chcesz – machnąłem ręką i ruszyłem w drogę.
Ledwiem jednak przejechał parę ulic, na których wszędy walały się potłuczone sprzęty domowe i potargane szaty, niekiedy zbrukane krwią, jak oto znów ujrzałem gwardzistę, co przysiadłszy na kamieniu, trząsł się cały z zimna.
– A tyś kto znowu? – zagadnąłem – Może Kulson drugi? Też ci siadać kazano?
– Nie, panie – odparł szczękając zębami – jam nie Kulson, mówią na mnie Kłuj...
I tyle na dziś. A jeśli o przejażdżkę spytacie, to niczego, niczego... Odetchnął sobie nieco świeżem powietrzem