Błazen Nadworny - Karnawał zwierząt

Spisano dnia 26 lutego A.D. 2017

Karnawał zwierząt


     O balu tem, co miał się odbyć w ostatni czwartek karnawału, mówiło się już od dawna i zaiste staranne czyniono doń przygotowania. Jak co roku, każden z gości za zwierzę jakie miał się przebrać, prawdziwe, albo i zmyślone cokolwiek. Te drugie nawet większą cieszyły się atencją, a to z tej przyczyny, iż zwyczajna fauna, widywana w latach poprzednich, zdawała się już cokolwiek pospolitą. I chociaż Dwór pragnął odmiany, dobrej, rzecz jasna, to jednak nielicznem jeno wolno było bez umiaru puszczać wodze fantazji. 

     Kiedym zjawił się we drzwiach, w wielkiej, pełnej luster sali było już wcale tłoczno, chocia w ostatniem z kryształowych żyrandoli służba jeszcze kończyła zapalać świece i akurat miała podciągać go do góry. Zaraz w progu ujrzałem pana Łowczego, w futrze, z toporkiem u pasa i w masce z wielkiemi zębiskami. Kiedym mu się przyglądał z zaciekawieniem, rzucił:

     – Cóż to, panie Nadworny, bobra waść nie widziałeś? Obaczysz, drzewa w całem Królestwie w pień się wytnie, jeno wióry ostaną!

     – A na cóż to? – spytałem odruchowo.

     – Jak to, na cóż? – odparł lekko poirytowany – Aby zwierzyna nie mogła po lasach się chować! Wybijemy wszytką do nogi!

     Miałem coś odpowiedzieć, alem nie zdążył, bowiem obrócił się pan Łowczy widząc Księżną Annę. Ta założyła maskę kobry i nawet jej było do twarzy, choć zaraz mi przyszło na myśl, iż dziatwa, o której kształcenie tak bardzo się stara, mogłaby się Księżnej nie na żarty wystraszyć. Oboje wdali się w rozmowę, z której w ogólnem hałasie – muzycy właśnie poczęli stroić instrumenty – dosłyszałem jeno: reformy moje wyśmienicie przygotowane. Nie umiem jednakoż powiedzieć, czy o część garderoby Księżnej chodziło, czyli o co inne. W każdem razie uśmiechnęła się jadowicie mówiąc owe słowa.

     Ruszyłem ku środkowi sali, lecz oto pchnięto mnie mocno od tyłu i mało co nie ległem jak długi. Obróciwszy się ujrzałem nie kogo innego, lecz samego Pana Kanclerza, całego w piórach, ubranego za puchacza chyba, chocia w istocie srokę bardziej przypominał, a to przez błyskotkę rozmiarów pokaźnych, pod szyją przypiętą.

     – Uważaj acan, jak chodzisz! – ofuknął mnie, lecz zaraz na powrót uniósł dziób do góry i nie patrząc wokół wpadł na Podkanclerzego Błotnickiego, któren to z kolei w przebraniu nosorożca objaśniał akurat kilku stojącym wokół damom udającym kwoki, czem kultura różni się od chamstwa. Zaraz też dołączył do nich podskakując i wymachując skrzydłami kogut pokaźnych rozmiarów, w którego to przeobraził się Pan Błyskotliwski – snadź i on chciał posłuchać owego wykładu.

     Uczyniłem kilka kroków do przodu, atoli zaraz się cofnąłem, gdyż w nozdrza me uderzyła woń wielce osobliwa i niezbyt miła zarazem. Oto bowiem Pan Instygator Wielki Koronny, Żebrowicz, przyodziany w skórę skunksa, zapewne kazał był się obficie skropić perfumami sprowadzonemi specjalnie na tę okoliczność. Teraz z nadzwyczaj zatroskaną miną tłumaczył coś przebranej za jałówkę Księżniczce Beatrycze z Mazur, która z całych sił starała się słowa jego pojąć i spamiętać, by później móc je wszem i wobec powtarzać. Poznać jednak było, iż trudno jej za tokiem wywodu nadążyć, może i skutkiem onego pachnidła. Przykry zapach zdawał się natomiast nic a nic nie przeszkadzać stojącemu tuż obok Hrabiemu Trelemorelskiemu, któren to pono w młodości zakradał się był do pałacowej stolarni i z lubością wąchał tam gotowany na ogniu klej kostny, co zresztą niezbyt dobry wpływ wywarło później na jego intelekt. Teraz, przebrany za wychudzoną chabetę, rozglądał się Hrabia cokolwiek błędnem wzrokiem po sali i od czasu do czasu wtrącał swe trzy grosze w dyskurs, choć jego słowa nijak się miały do tego, o czem Pan Instygator rozprawiał.

     – Witam mości państwo, dziękuję, dziękuję, wszytko niebawem stanie się wiadomem, wszytko będzie wyjaśnione, dziękuję... – usłyszałem gdzieś w pobliżu i obróciwszy się ujrzałem Ministra Wojny we własnej osobie. Książę Marceli, przebrany za lisa, ale z koźlą głową – pono w ten sposób chciał nieprzyjaciół zmylić – przemierzał salę szybkiem krokiem, kłaniając się damom, starcom i młodzieży, z nikim jednak nie wdając w pogawędkę. Na jego koźlej twarzy gościł charakterystyczny uśmiech, w którem wyższość mieszała się z lekceważeniem dla wszytkich wkoło, rozdzielonem po równo.

    Temczasem tuż obok wybuchła głośna sprzeczka – to Pan Naszstrzykowski niezbyt wprawną francuszczyzną łajał jakiegoś cudzoziemskiego dyplomatę. Podkanclerzy, jak mówią, zamierzał wystąpić w stroju knura, atoli mu onego na czas nie dostarczono i volens nolens ubrał się za osła. Zasmucił tem, nota bene, wielce Mistrza Mateusza z Moraw, któren, rzekomo dawno już plan był powziął w oślim przebraniu wystąpić i liczne w tem celu poczynił przygotowania, jednakoż teraz musiał projekt ów porzucić i niewiele myśląc, przywdział strój aligatora. Choć więc misterny plan jego na panewce spalił, to przyznać trzeba, iż wcale uciesznie na balu wyglądał.

     W pewnej chwili rozległ się dźwięk fanfar i na salę wkroczył Najjaśniejszy Pan w towarzystwie kilku paziów, z których każden miał przyprawiony szczurzy nos, wąsy i ogon, a na piersiach zawieszony ministerialny łańcuch. Infant zaskoczył wszytkich, albowiem można było mniemać, iż kostium młodego lwa wybierze, podczas gdy on przebrał się za małpę. Tuż za Królem niesiono na szkarłatnej poduszce kałamarz i wielkie gęsie pióro – na wszelki wypadek.

     Orkiestra zaczęła menueta i wszytcy poszli w tany, jednakoż nie trwało to długo – muzycy przerwali wpół i znów zadęto w fanfary, tem razem znacznie donośniej, po czem w drzwiach pojawił się Książę Regent otoczony przez sześciu rosłych halabardników z wilczymi łbami, sam zaś będąc w arcyciekawem przyodziewku. Miał więc na plecach skórę tygrysa, miast butów kacze płetwy, a przy tem maskę wrony na twarzy i przydymione okulary na oczach. Książę skłonił się nieznacznie, ucałował dłoń stojącej tuż obok damy, udającej żabę, po czem, gdy już ucichły oklaski, dał ręką znak muzykom i powrócono do menueta.

     – Spójrz no, waść – ozwał się do mnie pan Miecznik w stroju wieprza, z przyprawionem wielkim ryjem, cały obsypany konfetti – spójrz no jeno na dworzan naszych! I na damy dworu!

     – I cóż? – spytałem.

     – Powiedz waść sam – dyszał ciężko, a w jego oddechu czuć było okowitę – powiedz waść, czyż nie jest wybornie wyrwać się z pospólstwa, z zaściankowej szlachty, z narodu tego, jak mu tam... Czy nie wspaniale zostać panem? Plwać na chamów i hołotę? Panem, powiadam! Nie wybornie...? Na chamów i hołotę...

     Wybełkotawszy te słowa oparł się ciężko o ścianę, osunął na podłogę i zasnął w kącie snem sprawiedliwego.

     Nie sposób spamiętać wszytkich przebrań na tem balu, ani wszytkich gości – w ogólnem qui pro quo zaiste trudno się było połapać. Ach! Iżby nie zapomnieć... Jako jedyny chyba czuł się tam na sali cokolwiek niezręcznie, albowiem nie za zwierzę żadne, jeno zwyczajnie, za błazna się przebrał


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.