Karczemne obwieszczenie
Wracając do stolicy stanąłem na popas w przydrożnej gospodzie. Słońce zdołało przejść już przez zenit na zachodnią stronę nieba, jednakoż wciąż jeszcze stało wysoko – było wczesne piątkowe popołudnie, wcale ciepłe, by nie rzec upalne, jak na tę porę roku. Uwiązałem konia i kazawszy stajennemu dać mu owsa, wszedłem do karczmy.
– Witam jaśnie wielmożnego pana! – usłyszałem i dopiero po chwili, gdy me oczy przywykły do półmroku, dostrzegłem niemłodego już, pejsatego szynkarza w jarmułce i wyświechtanem chałacie – Czem ja mogę służyć?
– Nalej mi pierwej zimnego piwa – rzekłem – później coś przekąszę.
Usiadłem na ławie i rozejrzałem się wokół. Izba świeciła pustkami, o tej porze dnia nie było tu poza mną żywej duszy. Przez małe okienka wpadało ledwo co słonecznego światła, w którego wątłych promieniach tu i ówdzie bieliły się wiszące u powały pęczki czosnku. Na kredensie stał gliniany garnek ze smalcem, wielki słój pełen kiszonych ogórków i mniejszy, z miodem, flaszki z arakiem i okowitą, wiklinowy kosz, po brzegi wypełniony cebulą oraz trzy okazałe dynie.
Uwagę mą jednak przykuł papier przybity do drzwi, na którem wielkiemi literami wypisano: Niechaj ostanie, jako było. Zaciekawiony podszedłem bliżej i przeczytałem drobniejszem drukiem: Sędzia, psiajucha, miast kazać hultaja na rynku obwiesić, winy nijakiej się nie dopatrzył i wolno go puścił. Psami poszczuć takiego huncwota! Staranność drukarskiego rzemiosła i krój czcionki wskazywały na wcale niepoślednią oficynę, najpewniej z Moguncji, albo z Bazylei. Żyd temczasem przyniósł piwo.
– Powiedzże mi – rzekłem doń – cóż to za osobliwe scriptum zawiesiłeś na dźwierzach?
– To nie ja, proszę jaśnie wielmożnego pana – odparł stawiając przede mną kufel – ja się do polityki nie mieszam, uchowaj Boże!
– Któż zatem?
– Ny, hajducy, a kto by inny?
– Chcesz rzec, iż zjawili się tu książęcy gwardziści?
– Dopiero co! Cała rota, zaraz z rana. A rejwach się zrobił taki, że ajajaj!
– I cóż ci rzekli?
– Że to z rozkazu Księcia Regenta i Pana Kanclerza i jeszcze żebym się nie ważył zrywać, bo... – tu uniósł rękę do gardła i uczynił wymowny gest – Ale gdzie tam mnie Żydowi, do zrywania, ja się do polityki nie mieszam... Ja tylko sobie myślę, że kto to będzie czytać? Z chłopów mało który potrafi, chyba młynarz, kowal, no i organista. I jeszcze jeden taki, co z wojny wrócił, z dalekich krajów, ale reszta? No to ja się pytam, czy na to nie szkoda pieniędzy?
– Organista przeczyta – zastanowiłem się – proboszcz w niedzielę na sumie z ambony ogłosi...
– Choć rzekł pan oficyjer, że to nie dla chłopów, że to dla zagranicy, ażeby ona wielkość naszego kraju poznała, ale jaka tam u mnie zagranica...
– Dla zagranicy, powiadasz? A to ci heca! Lepiej by było chyba po łacinie pisać, albo po francusku! A może przejeżdżają tędy często cudzoziemcy? Na popas stają?
– Gdzieżby tam, jaśnie wielmożny panie! – odparł – U mnie bieda, aż piszczy! Jak już, to oni wolą przenocować w miasteczku, tu mało który groszem sypnie.
– Zaiste osobliwe – rzekłem – zresztą, choćby i nawet ksiądz na kazaniu przeczytał, to czy kto co z tego pojmie?
– Ny, ja się do polityki nie mieszam, proszę jaśnie wielmożnego pana – odparł – ale ja tak sobie myślę, że jeśli kto pojmie, to chyba tyle jeno, że w sądzie sprawiedliwości nie ma, że sąd zły i plwać na niego wypada, a jak sąd zły, to i prawo złe, a jak prawo złe, to już go szanować nie trzeba i hulaj dusza! A dla mnie, Żyda, to co najwyżej bieda z tego być może...
Przyjrzałem mu się uważnie.
– Roztropny z ciebie człowiek – rzekłem – mówisz jak jaki rabin, oleju ci w głowie nie brak. Trzymaj ty jednak lepiej język za zębami, bo wszak nigdy nie wiesz, na kogo trafić możesz i co cię potem spotka. A teraz przynieś mi półgęsek i jeszcze jeden kufel piwa, bom zaiste spragniony wielce.
Szynkarz skłonił się i czyniąc przeczący ruch dłońmi, jeszcze raz powtórzył:
– Ja się do polityki nie mieszam, proszę jaśnie wielmożnego pana... – po czem obróciwszy się, dodał jakby sam do siebie – ny, szabas idzie, świece trza będzie rychtować.
Do Stolicy dotarłem pod wieczór. Jadąc ulicami miasta, co rusz widziałem na murach kamienic obwieszczenia takie, jak to w gospodzie lub jemu podobne. Wisiały wszędy, takoż i w zamkowej sieni.
– Dasz waszmość wiarę? – spytał mnie po cichu Pan Śpiżarny, którego napotkałem na dziedzińcu zaraz gdym jeno zsiadł z konia – Pono dziewiętnaście tysięcy florenów poszło na te inskrypcje! Sądzisz, że teraz wreszcie lepiej poczną o nas mówić w Europie?
– Czy ja wiem? – zastanowiłem się, on zaś szepnął mi już całkiem na ucho:
– Powiadają, że za pośrednictwo połowę wzięli dwaj książęta, stryjeczni bracia Pana Kanclerza...
Wielce strudzony drogą udałem się w końcu na spoczynek. Dziewiętnaście tysięcy florenów – przyszło mi jeszcze przed snem do głowy – a choćby i dwadzieścia dla słusznej sprawy! Byłoby przecie warto, jeśliby za te pieniądze poczęli o nas dobrze mówić w Europie! Ale z drugiej strony, czemuż właściwie mówią źle? Cóżeśmy im uczynili takiego? Dziewiętnaście, albo i dwadzieścia... – rozmyślałem zasypiając. Gdybyż jeno miał ów dwudziesty tysiąc, z rozkoszą by go dla słusznej sprawy dołożył