Do siódmego pokolenia
Próżno czekaliście mego listu przeszłej niedzieli, lecz, jako żywo, wysłać go Wam żadną miarą nie mogłem – i to wcale nie ze swojej winy. Prawda, miałem trochę w czubie wychodząc w sobotni wieczór z gospody u stóp zamkowego wzgórza, atoli krok mój chwiejnem nad miarę nie był, a i język mało mi się plątał, kiedym przepowiadał sobie dla rozrywki strofy Eneidy. Cóż jednak po tem, skorom w jednej chwili huk posłyszał głośny niemiłosiernie gdzieś pod ciemieniem i gwiazdy wszytkie obaczył naraz przed oczyma?
Ocknąwszy się, leżałem w ciemnem i ponurem lochu, na wiechciu słomy, cokolwiek przegniłej, zasię ból głowy dokuczał mi okrutnie. Niełatwo było myśli zebrać w takich to okolicznościach, lecz jednak, choć z wielkiem trudem, począłem rozważać, co też się stać mogło. Gdybym się czem naraził Najjaśniejszemu Panu, albo Księciu Regentowi, pewno i wtrącono by mnie do ciemnicy, lecz nie tak przecie by się to odbyło. Nie wieczorną porą zatem, lecz rankiem, o pianiu koguta, zakołatano by we drzwi mej komnaty, albo i wysadzono je z zawiasów, mnie zaś wywleczono na oczach dworzan, zwołanych w tem właśnie celu, by o całem zdarzeniu wszem i wobec rozpowiedzieć mogli. Lecz tak? Cichaczem? Ogłuszywszy pierwej? Nie, tego nie mogli uczynić gwardziści! A zatem kto?
Biłem się więc czas jakiś z myślami, kiedy nagle rozwarły się dźwierza i stanął w nich człek słusznej postury, z blizną pod okiem, czarną brodą i takiemiż kudłami na głowie. Odziany był w portki z grubego sukna, lnianą brunatną koszulę i kaftan z baraniej skóry, wspierał się zaś na maczudze wcale sporych rozmiarów. A więc zbójcy! – przemknęło mi przez myśl, przybysz zaś spojrzał na mnie groźnie, po czem rzekł:
– Wstawaj łajdaku!
– Dokądże idziemy? – spytałem nieśmiało podnosząc się z ziemi.
– Zarżnąć cię jak wieprza! – rzucił i roześmiał się w głos.
Dalibóg, mnie cokolwiek mniej było do śmiechu. Primo bowiem, nieszczególnie przypadło mi do gustu miano łajdaka, secundo zaś, mało jestem kontent, skoro mnie kto niczem wieprza zarzyna. Wyszedłem jednakoż zachęcony kopniakiem w pośladki, a znalazłszy się po drugiej stronie dźwierzy od razu pojąłem, iż to nie w podziemiach zamku jakowegoś byłem więziony, jeno w głębi jaskini. Opuściwszy ją, po chwili znalazłem się na niewielkiej polanie, u stóp której swój bieg rozpoczynał leśny wąwóz opadający stromo w dół skalistych zboczy. Mrużąc oczy od porannego słońca dostrzegłem kilku ludzi o dość odrażającem wyglądzie, zbrojnych w długie noże, tudzież samopały.
– Niech mnie kule biją, wszak to nie szambelan! – wykrzyknął najpostawniejszy z nich na mój widok – Kogo żeście tu przywlekli, psubraty?!
– Juści wyszedł z karczmy, jako i miał wyjść – rzekł niepewnie mój strażnik.
– I co z tego, do czarta?! – spytał tamten, zapewne herszt całej bandy – Niby on jeden był w karczmie?
– Juści nie...
– To co żeś narobił ciućmoku!
– Nie jestem ciućmokiem, ty...! – zaprotestował strażnik, lecz nim zdołał dokończyć, legł na ziemi jak długi, powalony celenem ciosem między oczy.
Takiem to sposobem zdobywa się respekt – pomyślałem patrząc na owego przywódcę, błękitnookiego, w sile wieku, z długiemi jasnemi włosami opadającemi na ramiona spod czarnego kapelusza z orlim piórem. On temczasem przyjrzał mi się uważniej i spytał:
– Ktoś ty, do kroćset? Gadaj zaraz, bo...
– Błazen Nadworny, Wasza Miłość – odparłem szybko, nie pozwalając mu dopowiedzieć.
– Za niego też by można wziąć trochę złota – rzucił jeden ze zbójów – skoro nadworny, to pewno Regent zapłaci.
– Ośmielę się zauważyć, Wasza Miłość – rzekłem przezornie – iż będąc ledwie podrzędnem trefnisiem, nie przedstawiam dla Księcia Regenta zbytniej wartości. Trudno mniemać, by zechciał uiścić za mnie jakikolwiek okup. Zważywszy, iż niezbyt jest kontent z mych żartów, kto wie, może nawet uraduje się cokolwiek, iż zszedłem mu z oczu. Mówiąc najkrócej, szkoda dla mnie zachodu. Co innego, Pan Szambelan, z którem to zaiste bawiłem minionego wieczora w gospodzie. Zaszło zatem zwyczajne nieporozumienie, qui pro quo, pewna, by tak ją nazwać, niezręczność, której najpierwej zaradzić by można puszczając mnie wolno...
– Puścić cię wolno, błaźnie, czy jak ci tam? – szczerze zdziwił się herszt bandy – A to dobre! Wcale niezły z ciebie trefniś! Niech cię diabli! Jeśli już mamy nie wziąć dukatów za twą skórę, to chociaż nas rozweselisz! Zaraz obmyślę jaki zabawny rodzaj śmierci, a ty z naszą pomocą go nam przedstawisz. Na ten przykład...
– Jeśli Wasza Miłość pozwoli – wszedłem mu pośpiesznie w słowo – przychodzi mi na myśl, iż śmierć w mojem wykonaniu, choćby i najweselsza, będzie, by tak rzec, jednorazową, ja zaś znam tyle zabawnych opowiastek, iż w każden jeden wieczór mógłbym słuchającego niemi uweselać, wcale większy przynosząc pożytek...
To rzekłszy opowiedziałem co rychlej nader ucieszną historyjkę o sprośnem szewczyku i młodej przekupce, jako że ta akurat najpierwej przyszła mi do głowy.
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się herszt, skoro skończyłem – No dobrze, obaczym psiajucho nazajutrz, co się z tobą stanie.
Skłoniłem się najgłębiej, jakom umiał, on zaś krzyknął do pozostałych:
– Zbierać mi się łapserdaki, ale już! Robota czeka!
Resztę dnia przepędziłem zamknięty w jaskini, o kawałku zeschniętego chleba, który mi miłosiernie ostawiono. Cały czas głowiłem się przy tem nad jakiem fortelem, który pozwoliłby mi się oswobodzić. Wcalem nie zmyślał, było dla mnie oczywistą oczywistością, iż Książę Regent poskąpi złota na okup, więcej nawet, uzna iż nadarzyła się pyszna okazja do pozbycia się mej osoby z zamku, przy zachowaniu wszelkich pozorów, rzecz jasna. Miałem więc niczem księżniczka Szecherezada dzień w dzień obmyślać bajki jakoweś, salwując tem sposobem życie? Na jak długo starczy mi jednak inwencji? I czy słuchający okaże się równie cierpliwem jak ów sułtan?
Straciłem rachubę czasu, lecz gdy na powrót rozwarły się dźwierza i z pomocą kopniaków wywleczono mnie z jaskini, była już ciemna noc. Na polanie płonęło ognisko, zaś zbójcy dzielili między siebie łupy: szkarłatne suknie przetykane złotem, srebrne sztućce, pierścienie z rubinami, naszyjniki z pereł – snadź napaść musieli na karetę z kimś nader znacznem i bogatem.
– Czytaj! – rozkazał mi herszt bandy przybliżając pochodnię i wyjmując zza pazuchy list, zapewne znaleziony przy obrabowanem szlachcicu. Od razu rozpoznałem królewską pieczęć.
– In Nomine Domini, Amen. My z Bożej Łaski król...
– Czytaj dalej, psie bisurmański, znam na pamięć te wszytkie tytuły i wcale nie chce mi się ich słuchać!
– A zatem – ominąłem obszerną część dokumentu – ...tych których ojcowie, dziadowie, pradziadowie, usque ad septimam generationem, służyli dawnem dynastiom, wyjmujemy spod prawa, atoli nie każdego, jeno onych, którzy nam mało użytecznemi się zdają...
– Co, do diaska, znaczy to po łacinie? – spytał.
– Aż do siódmego pokolenia – odparłem czując jak krew odpływa mi od twarzy.
– Ha, ha! – roześmiał się – A kimże byli twoi przodkowie, ty świński pomiocie? Czyliż nie jako ty, błaznami na królewskiem dworze?
– Ani trochę, Wasza Miłość. Mieli mały folwark, byli zwykłemi ziemianami, z dala od stolicy...
– A więc płacili podatki, służyli królom! Niech cię piekło! Teraz już na pewno nie weźmiem za ciebie okupu! Ale... nie martw się, ucieszyła mnie twa historyjka, więc okażę ci litość. Nie stanie ci się nic złego. O świtaniu obwiesim cię jeno na tej sośnie – wskazał ręką drzewo na skraju polany, jam zaś pobladł jeszcze bardziej.
– Hej wy! – krzyknął następnie do zbójców – Słyszeliście, łotry? Służył kto z waszych ojców, jeśli ich w ogóle znacie, jakim królom? Płacił podatki?
Odpowiedziała mu salwa śmiechu.
– No to teraz nadszedł nasz czas! Teraz, do kroćset, my będziem panami!
W ową noc, zamknięty w jaskini, użyłem wszystkiej swej inteligencji, by znaleźć drogę ucieczki i zaiste nadludzkiem wysiłkiem woli wydostawszy się z całej tej irytującej opresji, powróciłem w końcu na zamek.
Nie, nie był to wcale zły sen – ani porwanie, ani zbójcy, ani też niestety ów edykt królewski, o czem zaraz zapewnili mnie zgodnie Panowie Śpiżarny i Piwniczny. Wszytko działo się naprawdę, nic a nic mi się nie przyśniło... Co więc dalej będzie? Prawda, komnata moja lepszą jest od lochu w jaskini, ale na jak długo? Frasuje się tem teraz wielce siedząc nad płachtą pergaminu i wpatrując się w swe drzewo genealogiczne wstecz, aż do siódmego pokolenia