Cep a sprawa francuska
Spiąłem konia i puściłem się przed siebie galopem. Poranek był słoneczny, choć rześki, a ponad łąkami wciąż jeszcze ścieliły się, niczem utkane z muślinu, pasma mgły. Pędziłem białem gościńcem, potem zaś wąską ścieżką pod lasem i dalej na przełaj przez pola, jednakoż przed oczami wciąż jeszcze miałem obraz wczorajszej wieczerzy, a w uszach mych dźwięczały słowa, które jakże słusznem napełniły gniewem wszytkich biesiadników. Ale po kolei.
Owóż, poprzedniego dnia wydał Pan Kanclerz ucztę w letniej rezydencji Króla, a to na cześć Księcia Regenta i Najjaśniejszego Pana. Nie było na niej jednak żadnego z nich, albowiem Książę wyjechał we wtorek do swych rodzinnych włości, by tam oddać się snuciu strategicznych zamysłów, zaś Infant od czwartku już bawił wraz z pewną dzierlatką we Dworku Myśliwskiem, położonem śród lasu, o jakie dziesięć wiorst od pałacu.
Wracając jednak do rzeczy, siedzieliśmy, jak to zwykle, w samem końcu stoła wraz z Panami Śpiżarnem i Piwnicznem, posilając się dziczyzną, racząc andegaweńskiem winem i gwarząc wesoło, kiedy to we drzwiach ukazał się Pan Podkanclerzy Naszstrzykowski. Wracał lekko chwiejnem krokiem, zapewne z ustronnego miejsca i przechodząc obok nas utracił cokolwiek równowagę, więc schwyciwszy się dębowego blatu, przysiadł ciężko na ławie zaraz naprzeciwko mnie.
– Niedobre – skrzywił się wskazując puchar z winem.
– Nie smakuje waszmości trunek znad Loary? – zdziwił się Pan Piwniczny – jest on przecie wielce szlachetny i zda mi się wcale grzecznem.
– Wolałbym już znad Renu albo i Mozeli – odparł Podkanclerzy – nie lubię niczego, co francuskie...
Pojąwszy w mig, w czem rzecz i że nie o smak wina tu idzie, spytałem:
– Czyliż nie mamy na pieńku z Niemcami?
– Mamy – skinął głową – ścierwa za nic nie chcą płacić kontrybucji. Atoli Francuz jeszcze gorsze ścierwo jak Niemiec, psiajucha. Ot, węgrzyna trzeba nam pić! Węgrzyna i nic więcej! Choć gdybyż tak w Moskwie albo w Peterburku potrafili robić wino...
– Za zimno – rzucił Pan Piwniczny – tam jeno pędzą okowitę.
– W rzeczy samej, za zimno – zgodził się Podkanclerzy – choć okowita rzecz niezgorsza. Hej, jeden z drugiem! Przynieść mi tu zaraz gorzałki!
– A czemuż to, jeśli wolno spytać – zainteresował się Pan Śpiżarny – nie po drodze nam z Francuzami?
– Jakże to? Nie wiesz waść? – obruszył się Podkanclerzy – znać, żeś nieobyty w dyplomacji! Pierwej nam łotry siłą chcieli wmusić swoje galeony, teraz zaś Delfin Francji, łajdak, w podróż się udawszy, wszytkie kraje ościenne zwizytował, nas jeno przy tem ostawiając na boku.
– Nie może to być! – zakrzyknąłem – Dalibóg, taki despekt!
– Despekt, nie despekt – zmitygował się Pan Naszstrzykowski trzeźwiejąc jakby nieco – koniec końców, już nieraz zdarzało mi się prowadzić dyskursy z francuskiem Dworem, więc niechaj teraz Delfin z innemi zdrów gada. Jest ich wiela, a z nas naród potężny, co by nie rzec.
Niemal w tejże samej chwili do sali wpadł szlachcic jakowyś, zdyszany niemiłosiernie i na całe gardło wrzasnął:
– Gore! Jak mi Bóg miły, gore! Oto doniesiono, iż następca francuskiego tronu z monarchami obcemi ucztując, nader niepochlebnie o Księciu Regencie się wyraził!
– Gadajże waść zaraz, co powiedział! – Podkanclerzy zerwał się na równe nogi.
– Oświadczył, iż z woli Księcia kraj nasz miast wraz z Europą naprzód podążać, z drogi ongi obranej zawrócił i pod prąd dziejów zmierza, a tem sposobem stał się zafajdanem zaściankiem Europy, która nie inaczej, jeno ma go w...
– Zamilcz acan na Boga, bo nie zdzierżę! – krzyknął Miecznik kładąc dłoń na karabeli.
Podobnież i inni jęli powstawać i chwytać za szable i pałasze. Wołano: Wojna! Wojna! Bić Francuza! Na pohybel żabojadom! Hajże na Paryż!
– Pokażę ja hultajom, co znaczy dyplomacja! – zawołał Pan Naszstrzykowski, skoro gwar już nieco ucichł – Ów bałwan nawet tego nie wie, iże to nasz kraj najpierwszem jest i najważniejszem w Europie! Jeszcze dziś zawezwę francuskiego posła i zbesztam niczem jakiego łachudrę! Sobaką podłą go nazwę! Albo i w gębę strzelę!
– Delfin młokos, mleko ma jeszcze pod nosem – ozwał się na to Pan Kanclerz – jak każden Francuz głupi i mało w świecie obyty. To go jeno tłumaczy. Niechaj więc lepiej w sprawy cudze nosa nie wściubia, a swojemi się zajmie, zaś póki kraj jego równie wspaniałem i zamożnem jako nasz się nie stanie, niechaj nie waży się nas pouczać.
Tak właśnie było, nie inaczej. A teraz, jakom rzekł na początku, pędziłem konno na przełaj, wspominając zdarzenia wczorajszego wieczora, które tak żywo stały mi przed oczyma, żem ani się spostrzegł, dokąd zmierzam i gdzie się koniec końców znalazłem. Ściągnąłem więc wodze, stanąłem i rozejrzałem się na wszytkie strony. Okolica zdała mi się całkiem nieznana i w żaden sposób pomiarkować nie mogłem, jak też obrać drogę powrotną. Wjechałem stępa na pobliskie wzgórze, lecz nadal nie potrafiłem poznać, gdzie jestem. Dostrzegłem za to wioskę w dole, więc niewiele myśląc skierowałem się ku niej. Zaraz na skraju, wedle pierwszej, rozpadającej się od starości lepianki, krytej omszałą strzechą, obaczyłem chłopa w gaciach, młócącego zboże cepem tuż obok świńskiego koryta.
– Hej, człowieku! – zawołałem przybliżywszy się nieco.
Obrócił głowę w moją stronę i zdjąwszy słomiany kapelusz odrzekł:
– Pochwalony, jaśnie panie!
– Na wieki wieków. Nie wiesz czasem, kędy do królewskiego pałacu?
– Juści wiem, jaśnie panie – odparł wskazując ręką ku wschodowi – miedzom do gościńca, a potem dalej, jak ten las.
– Bóg ci zapłać – rzekłem ruszając we wskazanem kierunku, chłopina zaś powrócił do młócki. Wstrzymałem jednak konia usłyszawszy za plecami drugi męski głos:
– Dyć nie tak, Wojciechu! A chyćże za dzierżak, nie za bijak!
Zaciekawiony przyjrzałem się uważniej. Zaiste, chłop ująwszy w dłoń bijak, czyli krótszą część cepa, dzierżakiem, a więc dłuższą, okładał z całej siły zboże. Cep miast młócić dziurawił jeno snopy, a odbijając się, tłukł na dodatek po plecach młócącego.
– A pódziesz stąd, fnioku zapowietrzony! – krzyknął kmiotek do swego sąsiada – Już ty mnie nie bedziesz uczył, jak sie cepem robi!
Żal mi się zrobiło owego włościanina, któren przecie dopiero co po chrześcijańsku drogę mi wskazał, więc rzekłem:
– Może warto posłuchać tej rady, chocia popróbować. A nuż młócka lepiej pójdzie...
– Juści Maciej to świnia, za przeproszeniem jaśnie pana, on i razem z nim cała wieś, świnie, złodzieje, nienawistniki. Nie bedom mi rozkazywać. Ja tam młóce jak chce i tela. Swoje wiem i swoje zasady mam! I tak bede młócić! Aże do końca!
Do pałacu dotarłem dopiero o zmierzchu. Kluczyłem jeszcze długo, bo okazało się, iż to nie ku lasowi jechać mi było trzeba gościńcem, ale w całkiem przeciwną stronę. Niepotrzebnie zawierzyłem więc owemu Wojciechowi, któren pewno zawżdy wszytko lepiej wiedział niż inni i wszytko czynił na opak. Co też mi przyszło do głowy, by być tak lekkomyślnem?! Ale, chwalić Boga, koniec końców dotarłem szczęśliwie.
A co do owej sprawy z Delfinem Francji, to, jako żywo, nadal z oburzenia wyjść nie może