Złota kaczka
Znacie może legendę o Złotej Kaczce? O szewczyku ubogiem, któremu to ptak ów osobliwy, odnaleziony w podziemiach zamkowych, bogactwo niezmierne przyobiecał, pod tem jednakowoż warunkiem, że sto dukatów w jeden dzień rozpuści, a z nikiem się nie podzieli. I o tem, jak szewczyk ów nie zdzierżył i po całem dniu hulanki, gdy mu jeszcze pół mieszka złota ostało, jałmużnę dał żebrakowi, przez co wszytko raz na zawsze stracił i do końca żywota swego biedakiem pozostał. Znacie? Nawet jeśli znacie, wiedzcie, że to bajka jeno. Po prawdzie bowiem całkiem inaczej było.
Primo więc, nie o szewczyka ubogiego szło, jeno o szewca pełną gębą, wcale zamożnego, co zwał się Dratwa. Secundo, nie szewc ów Złotą Kaczkę odnalazł, lecz Złota Kaczka szewca zoczyła, skoro to w cechu swojem nader zuchwale łokciami się rozpychał. Tertio wreszcie, nie dukaty on dostał, lecz posadę burmistrza – na próbę rzecz jasna i to pod pewnem warunkiem.
– Urząd swój sprawuj tak – rzekła Złota Kaczka – aby co rychlej wszytkich w mieście, jednego z drugiem skłócić. Masz na to sto dni i ani dnia więcej. Jeśli podołasz, dam ci władzę, o jakiej nie śniłeś, a wraz z nią bogactwa wszelakie, złoto i klejnoty. Atoli pamiętaj, skoro ci się nie uda, z urzędu zdejmę, zabiorę wszytko co masz i jeszcze z błotem zmieszam na ostatek.
– A cóż w tem trudnego? – zaśmiał się szewc Dratwa – Ludzie kłótliwi są przecie z natury, a już szczególnie w mieście naszem.
– Pomnij, com ci rzekła – odparła Złota Kaczka i odleciała w swoją stronę, aby z oddali przyglądać się poczynaniom szewca.
Tymczasem, trzask prask i znalazł się Dratwa w ratuszu, w największej sali, za stołem dębowem, a szata na niem wspaniała i łańcuch złoty na piersi. Jeszcze się i obejrzeć nie zdołał, a tu już mu anonsują delegacyją Cechu Płatnerzy, która o to zabiega, by w czas procesji Bożego Ciała cechowi onemu najpierwszy ołtarz wystawić pozwolono.
– Nie zgadzam się! – Dratwa na to – cech wasz najpośledniejszem jest, jako to wszem i wobec wiadomo. Wara wam od ołtarzy!
Aż ręce zatarł z radości szewc burmistrz, że oto tak migiem sprawę załatwił i że delegacyja odeszła jak niepyszna. Zaraz mu jednak zaświtało, że jeśli kogo z kiem tem sposobem skłócił, to co najwyżej płatnerzy ze sobą samem, a przecie nie o to szło. Zawezwał więc do się w te pędy Joachima Butterbrota, starszego Cechu Piekarzy i rzekł krótko:
– Wasz to cech niech pierwszy ołtarz w Boże Ciało wystawi.
– Mości burmistrzu, toż to łaska wielka! Anim się był spodziewał takiego honoru... – Butterbrot zaskoczony tem niebywale aże promieniał z radości.
Dratwa jednak temczasem polecił donieść stolarzom, że im to z całego serca pragnął był przyznać owo wyróżnienie, aliści piekarze tak się zaparli, że zagrozili pracy swej na czas jaki zaniechać, co by niechybnie głodem i tumultem skończyć się musiało. Coś tem sposobem przecie burmistrz zyskał, chocia nie za wiele. Stolarze, i owszem, krzywo poczęli patrzeć na piekarzy, jednak chleba jeść ani rusz nie przestali. Poza tem zaś, skoro już przeszła procesja i dni kilka minęło, wszelkie owe niesnaski w niepamięć poszły i musiał Dratwa nowego coś wykoncypować.
Myślał więc kolejnych dni parę, aże wreszcie do głowy mu przyszło, by lichwiarzy i kupców daniną srogą obłożyć, z niej zaś dochód dla matron statecznych przeznaczyć, po pięć tuzinów groszy licząc ode każdego dziecięcia. Poklask wywołał tem w mieście niemały u wszytkich prawie, wyjąwszy, rzecz jasna, lichwiarzy i gildię kupiecką, która to jednakowoż znów bardziej przeciw niemu, niźli przeciw matronom się obróciła. Poza tem w te pędy na jaw wyszło, że złota w kasie miejskiej nijak nie starczy na te obiecanki, więc już zawczasu rozpuścił Dratwa wieści, iż ci, co płacić mieli, ode daniny nowej się migają.
– Tem, którzy trudnią się lichwą – obwieścił mieszczanom – nakażę zwrócić wszystek ich zarobek, a podatkami przyduszę do ziemi!
Tak rzekł, lecz przecie wraz się pomiarkował, że skoro kasa pustkami zaświeci, nikt mu już grosza przecie nie pożyczy, a rozwścieczone dostojne matrony, nie przymierzając, na strzępy rozerwą niechybnie. Do tego czas płynął, dni mijały śpiesznie, a miasto wciąż jeszcze za mało było z sobą pokłócone, by Złotej Kaczce dogodzić. Kto dług miał jaki, ten obietnicy teraz czekał wypełnienia, nie wiedząc jeszcze, że czeka na próżno. Cóż zatem czynić? Myślał tydzień cały, aż nowy koncept przyszedł mu do głowy. Wszak szewcem był, więc czemuż by szewców nad wszytkich inszych w mieście nie postawić? Raz dwa zatem z ratusza na pysk powyrzucał kogo popadnie, zasię w ich miejsce szewców zgodził: Piotra Kopyto, jako but głupiego, zrobił swem zastępcą, Jakuba Skórę, co mylił się zawżdy w rachunkach, uczynił skarbnikiem, Jacka Podeszwę, tchórza, jakich mało – przełożonem straży, zaś Jędrzej Cholewa ostał się pisarzem, choć ledwie trochę litery poznawał, łaciny zasię ani w ząb nie umiał. No i tak dalej i dalej i dalej...
Rzec trzeba, iż rozsierdziło to mieszczan niemało, lecz skoro wszyscy jęli nienawidzić szewców, nienawiść owa miast ze sobą skłócać, przeciwko szewcom jęła ich jednoczyć. Co gorsza, butów nie miał już kto robić, co burmistrz zaraz sam na sobie odczuł, kiedy mu przyszło własne podzelować. Już miał się nawet sam do tego zbierać, lecz w porę zmiarkował, że na urzędzie jakoś nie przystoi...
Przeszły dwa miesiące, a ciągle w mieście nie dość wielu jeszcze na się wilkiem spoglądało, by Złotą Kaczkę temże zadowolić. Myślał więc Dratwa i myślał, aż w końcu wymyślił.
– Miasto dla mieszczan ma być! – przemówił na rynku – A to oznacza, dla swoich! Od dzisiaj obcych nie będzie się puszczać za mury! Kupcy cudzoziemscy chleb nam odbierają, wędrowcy wszelaką zarazę przynoszą, kradną, rabują i wszczynają bójki, żony nasze i córki tajemnie chędożą. Nikt z nich nie wejdzie do naszego miasta! Żydów zaś i innowierców wszelakich jak raz precz się wygna!
Przyznajmy, iż wcale dobry był to pomyślunek. Jak rzekł, tak uczyniono. Bramy zawarto, przepędzono obcych, zaś jeden drugiego jął podejrzewać, że Żyd, dla niepoznaki jeno chrzczony i do kościoła co niedziela chodzi. Albo też znów, że był gdzie na szerokiem świecie i teraz jaką zarazę po mieście rozsiewa. Niestety, miesiąc minął, a gdy wszytkiego poczęło brakować, ktoś rzucił hasło: Na szafot z burmistrzem! Ktoś inszy krzyknął: Bracia, powywieszać szewców! I tak, gdy dzień setny nadszedł, mieszczanie tłumnie ruszyli pod ratusz, by koniec końców na rynek wywlec Dratwę, nieszczęśnika, tudzież inszych szewców. Potem zaś powrzucano ich na wozy z gnojem i wywieziono hen za miejskie bramy.
A Złota Kaczka? Cóż, odleciała, by kędy indziej poszukiwać zwady. W rzeczy samej był to bowiem karzełek złośliwy, w kaczki powłokę czarami zaklęty. Tak więc, skoro na swej drodze monstrum takowe spotkacie, nie dajcie mu się zwieść, nie dajcie się pokłócić! Na tę okoliczność właśnie spieszy Was dziś co rychlej przestrzec