Tryumf
Każden z Was, który odwiedził kiedykolwiek Rzym i przyszedł na Zatybrze, z wielką łatwością wystawi sobie, jako też wyglądało ono w czasach Cezara Kaliguli – podobnież obdrapane ściany domów i wąskie uliczki, stragany przekupniów sprzedających co tylko popadnie: ziarno, oliwę, wino, kramy rzeźników, kosze pełne pomarańcz i cytryn, zaułki w których napotkać można rzezimieszków, albo niewiasty trudniące się nierządem, ludzi mówiących po łacinie, grecku, aramejsku i jeszcze w paru innych językach Imperium, ze wszystkiemi możliwemi akcentami.
Było akurat upalne gorące popołudnie ostatniego dnia sierpnia i słońce stało jeszcze wysoko na niebie, kiedy przez ów różnobarwny i wielojęzyczny tłum przeciskało się czterech mężów – trzech z nich starszych, odzianych po wojskowemu, czwarty zaś, który szedł na przedzie, był wyraźnie młodszy od tamtych i miał na sobie jedynie tunikę w kolorze wosku. Minęli właśnie dwóch brodatych ludzi handlujących rybami i oliwkami, przeszli przez niewielki placyk, na którem zebrana gawiedź obserwowała człeka łykającego ogień, po czem skręcili w prawo i stanęli u bramy, ponad którą wyryto w kamieniu wizerunek wołu, a zaraz pod niem napis w języku łacińskim i greckim. Młodzieniec dał ręką znak swym towarzyszom, po czem wszyscy czterej po kilku kamiennych stopniach zeszli w dół.
– Bądźcie pozdrowieni, czcigodni panowie! – ozwał się na ich widok karczmarz, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Witaj Mosze! – odparł młodzieniec – Przynieś no dzban wina dla mnie i dla mych przyjaciół! Pragnienie dokucza nam niemiłosiernie!
– W te pędy, panie Publiuszu! – rzucił Żyd i pobiegł gdzieś wgłąb tawerny.
Usiedli za długim, cedrowym stołem, rozkoszując się przyjemnym chłodem, a oczy ich z wolna przywykały do półmroku rozświetlanego jedynie wątłymi płomieniami oliwnych lampek i słabym żarem paleniska, nad którem umieszczono długi rożen. Nie minęła chwila, jak w izbie znów zjawił się gospodarz i postawił przed niemi sporych rozmiarów glinianą amforę oraz cztery cynowe kubki.
– Rachela! – zawołał – Podaj no zaraz chleba i oliwy! A czy ja mogę upiec dla czcigodnych panów jagnię?
Twarze legionistów rozpromieniły się, zaś Publiusz rzucił:
– Zrób je najlepiej, jak tylko potrafisz!
Tymczasem jeden z żołnierzy wziąwszy spory łyk wina spytał:
– Urodziłeś się w Rzymie, chłopcze?
– Nie, odparł Publiusz, ale całkiem blisko. Pochodzę z Ostii. Teraz mieszkam tu i zarabiam na chleb jako skryba.
– Ja pochodzę z Regium, na samym południu, Marek z Peruzji na północy, a Septymiusz urodził się w Hiszpanii.
– I pierwszy raz w życiu znalazłem się w Mieście, Lucjuszu! – dopowiedział tamten.
– Na tryumfie – rzucił z sarkazmem Marek wychylając swój kubek do dna.
– Dobre i to – odparł Septymiusz.
– Cóż to, przyjaciele? – spytał Publiusz – Parada wszak była wspaniała! Skąd wasze niezadowolenie?
– Czyżbyś nie wiedział, chłopcze, co też świętujemy? – odpowiedział pytaniem Lucjusz.
– Podbój Brytanii, czyż nie inaczej?
Żołnierze wybuchnęli śmiechem. Tymczasem do stołu podeszła śniada młódka z długimi warkoczami, niosąc świeży chleb, dzbanek oliwy i następną amforę z winem.
– A któż z nas był w Brytanii? Ani nasz legion, ani żaden inszy – rzekł Marek sięgając po chleb i maczając go w oliwie.
– Jakże to? – spytał Publiusz – sądziłem, iż opowiecie mi o tej wyprawie.
– A tak w rzeczy samej, po cóż ci to – spytał Septymiusz, zaś w oczach jego dało się dostrzec jakąś podejrzliwość.
– Pasją mą jest spisywać dzieje – chciałbym potomnym opowiedzieć o tem, co się wydarzyło. Któż zasię z walk tych lepiej mi zda sprawę niźli ci, co wojowali pod wodzą Cezara?
– A zatem wiedz – powiedział Marek – że żadnych walk tam wcale nie było. Nie przeprawiliśmy się przez morze. Cezar, będąc w Galii, porządki swoje począł w armii czynić, starych i doświadczonych centurionów degradował, żołd im odbierał, ganił legatów, chciał nawet zdziesiątkować dwa lub trzy legiony, atoli go groźba buntu przeraziła.
– Zaś wyzwoleńca swego – rzucił Lucjusz – Greka, imienia nie pomnę, odznaczył wieńcem z liści dębu za to, iż mu Homera mężnie recytował, zaś między strofy wplatał imiona zmarłych przyjaciół Cezara!
Temczasem Rachela przyniosła upieczony w rozmarynie jagnięcy udziec i wszyscy poczęli sięgać po mięsiwo. Lecz wieniec ów, corona civica zwany, nie dawał Lucjuszowi pokoju.
– To odznaczenie za prawdziwe męstwo – ciągnął popijając jagnięcinę winem – żołnierzom pisane, nie zaś jakowymś eunuchom!
– Poniżył wielu, zaprawdę ci mówię – potwierdził Septymiusz – sprawił, iż wojsko tak szczerze go znienawidziło, że przeraziwszy się spiął konia i co rychlej popędził do Rzymu, by w końcu tu odbyć ten żałosny tryumf!
– Ale jeszcze wcześniej – rzekł Marek – nad oceanem rozstawił katapulty, jakoby się szykował do walki z Neptunem, a później nakazał żołnierzom zbierać muszle wraz z przypływem na brzeg wyrzucone.
– Co takiego?! – zawołał Publiusz.
– Nie inaczej – przytaknął Septymiusz – miały to być łupy wojenne, które później złożyłby na Kapitolu. Snadź o nich zapomniał... Hej, Mosze! Karczmarzu! Daj no jeszcze wina! Co to ja miałem? A właśnie o łupach...
– I o balistach... – rzekł Lucjusz, a język zdawał mu się już plątać cokolwiek.
– Jakich balistach? Tam żadnych balist w ogóle nie było! – Septymiusz ujął w dłonie amforę i wprost z niej zaczerpnął potężny haust.
– Były – upierał się Lucjusz – ale mało...
– I takie nieduże – dodał Marek.
– Chyba że tak – zgodził się Septymiusz, lecz znać było, iż sen już poczyna go morzyć.
– Cezar miast budować balisty, katapulty i co tam jeszcze – rzekł na pół przytomnie Marek – począł gromadzić galijskich wieśniaków i czynić z nich gwardię zbrojną w widły, cepy... Mawiał, że oto jest przyszłość rzymskiego oręża.
– Tak było... – wybełkotał Lucjusz i zasnął złożywszy głowę na stole.
Septymiusz chrapał oparty o ścianę.
Cóż, nie wiadomo, czy ów Publiusz, młodzieniec, którego nawet nazwiska nie znamy, spisał koniec końców swe dzieło, czy też nie. W każdem razie, nie zachowało się ono po dziś dzień. Wiele lat później opowiedział jednakowoż tę historię pewnemu człowiekowi, co zwał się Gaius Suetonius Tranquillus, a ten wziąwszy z niej to i owo, umieścił w swoich Żywotach Cezarów. Czytaj więc, kto ciekawy!
Ostawiając atoli Swetoniusza na boku, mnie dziś na myśl przychodzi nasz Książę Marceli, Hetman Wielki Koronny, Minister Wojny. Wiele on jeszcze mógłby się nauczyć od Kaliguli, chocia po prawdzie i tak znaczne ostatnio poczynił postępy. A może i jeszcze dalej pójdzie? Rzec trudno, lecz lęka się tego cokolwiek