Skarb Sołtysa Jędrzeja
Nie wiedzieć po kim odziedziczył młody Hrabia owe demokratyczne inklinacje, boć przecie nie po ojcu, któren to żelazną ręką tuzinem wsi i ze dwoma tysiącami dusz władał. Może być, naczytał się Ab Urbe condita i włości swe na podobieństwo Rzeczypospolitej Rzymskiej uczynić zapragnął? Choć z drugiej strony Liwiusz dla braci Grakchów, na ten przykład, nie za wiele miał atencji... Któż to jednak zgadnąć może, co owem młodem szlachcicem powodowało?
W każdem razie, dnia pewnego zjawiła się we dworze delegacyja ze wsi Krzyworyje.
– No co tam? – spytał Hrabia.
– Łaski sie dopraszamy jaśnie pana dziedzica – zaczął Wojciech Bruzda, najstarszy ze wszytkich – boć to we trzy dni po Świentym Janie zmarło sie sołtysowi naszemu...
– Ach tak! Świeć Panie nad jego duszą.
– No przecie, ale jak to tak teraz, wieś bez sołtysa? Synowie jego obadwaj łońskiego roku na zaraze pomarli, wienc trzeba, aby jaśnie pan dziedzic kogo wyznaczył...
– Wyznaczył? Sołtysa wszak sami wybrać winniście, podług reguł demokracji. Tak jako w dawnem Rzymie trybuna ludowego obierano. On to was będzie przede mną, niczem przed konsulem reprezentować.
I tak powróciła do wsi delegacyja i zaraz niejeden zęby sobie ostrzyć począł, by go to wraz sołtysem uczyniono. I nuże sąsiadów przekonywać, a obiecywać, jako to dobrze urząd sprawować będzie, byle jeno na niego głos swój oddali, zasię inszych pretendentów oczerniać i o wszytko, co najpodlejsze, pomawiać. A najwięcej bodaj wygadany był Jędrzej Kobza, któren to rozgłaszać począł, iż wie, jak skarb wielki odnaleźć, co to o niem ludziska z dawien dawna bajali, że go przed trzystu laty gdzieś wedle Czarciego Młyna sam diabeł ukrył.
– Obierta mnie sołtysem, to złoto pospołu wykopiem i cała wieś od tego bogactwa mieć bedzie. I nie gadajta, co sie nie da, bo sie da.
– Całkiem żeś zdurniał, stary – słyszał dzień w dzień od swej baby – jak wiesz co o tem skarbie, to lepiej byś go samemu z ziemi wygrzebał, a jak nic nie wiesz, to cie wraz chłopy cepami zatłukom za takie obiecanki i telo beesz miał z tego sołtysowania.
Jędrzej atoli przekonać się nie dał i w koło Macieju powtarzał, że skarb odnajdzie, niech go jeno sołtysem zrobią.
W niedzielę, po sumie, o niczem innem w karczmie nie gadano, jeno o skarbie jędrzejowem.
– I co z tego, że obiecuje? – zapytał Wojciech Bruzda dzierżąc w garści szklankę araku – Idzie o to, czy słowa strzyma. A co, jak skarbu nijakiego tam ni ma?
– Starzyście już Wojciechu – rzekł mu na to Jasiek Kłonica, z tych Kłoniców, co to pod lasem gospodarzą – ja tam swój rozum mam i wole obrać takiego, co obiecuje, a nie takiego, co nie obiecuje. Bo jak obiecuje, to może co z tego bedzie, a może i nie, a jak nie obiecuje, to nic nie bedzie, jak amen w pacierzu.
– Dobrze prawi – mruknęło kilku chłopów pochylonych nad kuflami przy ławie pod ścianą – nalać mu wódki!
– A jeszcze – ozwał się Pietrek, co na niego mówią Koślawy – sami żeśta słyszeli, jako dobrodziej z jambony Jendrzeja chwalił...
– Dyć sie zarzekał, że nikogo do niczego namawiać nie bendzie – przerwał mu Wojciech.
– Aleć go chwalił – nie dawał za wygraną Pietrek – chocia gadał, że jemu nic do skarbu, bo czarciego złota na Kościół dać nie idzie.
– Za to na plebanie dać idzie, boć ona już nie taka świenta – zaśmiał się Józek Socha – ino pierwej świenconom wodom dukaty trza skropić.
– Mnie ta czerwońców ździebko nie zawadzi – rzucił Jasiek – choćby i bez świencenia były.
I tak trwały jeszcze dyskursa owe aże do wieczora, a w poniedziałek zebrały się chłopy w samem środku wsi i za każdem kandydatem po kolei – a było ich siedmiu – rękę do góry podnosili, by sposobem tem ostatecznie Jędrzeja na sołtysa obrać, którą to elekcję w niedługiem czasie pan Hrabia zatwierdził.
Z początku kontent był lud nowej władzy, widząc jak Jędrzej na oczach wszytkich jałmużnę sowitą żebrakowi dał pod kościołem, dobrodziejowi na tacę talara rzucił, a wdowie po Maćku Jamrozie własną furmanką ziarno do młyna zawiózł i grosza za to nie wziął. Z drugiej zaś strony karczmarza Szmula o dolewanie wody do okowity oskarżył i trzydzieści talarów grzywny zasądził, z czego zresztą trzecia część, to jest talarów dziesięć, wedle prawa jemu samemu przypadła.
– Dobrze Żydowi – gadali chłopi – trzydzieści to jak raz za te judaszowe srebrniki. Wiency już pomyj pić nie bedziem.
Mimo to jednak wkrótce począł ten i ów pytać o skarb przez czarta schowany, aż wreszcie dnia pewnego z rana cała wieś się zeszła pod sołtysową chałupę.
– Czego tu? – spytał gniewnie Jędrzej.
– Jakże to, kumie? – odrzekł mu Stasiek Łodyga, co stał najbliżej – To cóż z tem złotem bedzie?
– A niby co ma być?
– Jak to co? – zdziwił się Bartek, brat Staśka – przyśli my wszytkie, wzieli łopaty, kopać bedziem. A wy Jendrzeju pokażeta nam, gdzie.
– Czyśta pogupieli? – wrzasnął Jędrzej – W biały dzień czarciego złota szukać checta? Toż nawet jak skrzynie nadziecie, wraz sie skarb całen w piach obróci!
Poruszenie zrobiło się śród pospólstwa, jedni drugich przekrzykiwać poczęli, ci na sołtysa pięść podnosić, inni znów na tamtych, aże wreszcie Jasiek gromkiem głosem zawołał:
– Cichajta chłopy! Stary Kuźwa chce wam coś rzec.
– Może i tak być z tem złotem, jako wam sołtys powiada – zaczął Kuźwa – chcieliśta skarbu, obraliśta se władze, to jej tera słuchajta, ot co.
– Słyszyta jak mondrze gada? – podchwycił Jędrzej – A ja wam powiadam, że złoto jeno w noc naleźć można i gdy miesionc w pełni, a tera jest nów, ciemno choć oko wykol. Biesy tam jeno grasujom, a ucieche majom, jak gupi przydzie skarbu szukać.
Minęły dwie niedziele, nadeszła pełnia i zaraz o zmroku znów zbiegli się ludzie pod sołtysową chałupę i dalejże jeden przez drugiego wołać:
– Pokażta nam Jendrzeju, ka skarbu szukać! Dyć miesionc w pełni! Chcemy naszych czerwońców!
W końcu wyszedł Jędrzej z chaty, przed ciżbą stanął, a w garści deski ułomek dzierżył, jakoby upalonej i zarazem nadgnitej po trochu.
– Widzita ludziska? – rzekł wznosząc deskę do góry.
– A co to takiego? – spytał przyglądając się drewnu Walek Socha, ale z inszych Sochów.
– Czarcie pisanie. Tu stoi, jako skarb odkopać. Dwie takie miałek już wprzódy, trzeciej mi zbrakło, alek jej bez ustanku szukał, aże mi wczora w rence wpadła. Leżała se w paprociach, wedle Wodnikowego Źródła, toć i przygniła deczko, ale znać że jom ogień piekielny trawił.
– I cóż ta na niej stoi? – spytał Walek.
– Czytaj, jeśli umiesz – odparł sołtys wręczając mu deskę z wypalonem tekstem.
– Sed solum in nocte sancti Ioannis... – zaczął dukać chłopak.
– Nie rozumiesz, co? – przerwał mu Jędrzej – I wy też nie rozumieta? Boć to po łacinie jest!
– A wy, Jendrzeju, tośta niby w łacinie uczeni? – rzucił Szymek, szwagier Walka – Abośta ksiondz, abo organista?
– Byłek wczora w mieście i nalazłek takiego, co mi za talarów mieszek wszytko objaśnił. Drogom zapłacił, bo od razu zniuchał, że to diabelska sprawka, alek mu przykazał, coby słowa nikomu nie pisnoł, bo jak nie, to... – tu sołtys palcem przeciągnął po gardle – A znaczy to, że skarb jeno w Noc Świentego Jana odkopać można, kiedy miesionc w pełni.
– Toż to dopiero za rok bendzie! – krzyknął Pietrek – Na cóż nam tela czekać?!
– Jak chcesz, żeby cie diabli wzieli, to se idź chocia i jutro!
– A co, jak za rok, w noc świentojańskom pełni nie bedzie? – spytał rezolutnie Bartek Łodyga.
– Bedzie, Bartuś, bedzie. Ja, sołtys, ci to mówie. A tera bierta sie, chłopy, za robote, bo sie pan dziedzic jeszcze na was pogniewa i tyle bedzieta mieli z tego skarbu.
Mijały tygodnie i miesiące. Włościanie polubili nową władzę, boć przecie skarb wielki im obiecano, na któren to z utęsknieniem czekali. Spodobało im się też, jak sołtys na młynarza karę nałożył za to, iż za mielenie ziarna zbyt wiele sobie liczył, podobnie jak i na kowala, Niemca, który pono zardzewiałe podkowy koniom przybijał, chocia się zarzekał, że nigdy nic takiego nie uczynił. A z każdych trzydziestu talarów dziesięć w sołtysową kieszeń wpadało. Nakazał też Jędrzej, by mu miast szóstej, czwartą część daniny dziedzicowi należnej oddawano, a ósmą część żonie jego, która wszak godnie urząd reprezentować winna.
– Skoro baba wedle mnie w pierwszy ławce w kościele siedzi, musi jakosi wyglondać. Starej kiecki przeca nie przywdzieje, a skond na nowom weźmie? – zwykł był mawiać Jędrzej.
Jędrzejowa zaś bez przerwy biadoliła:
– A coż my ta poczniem, jak nijakiego skarbu nie najdom? Boć przecie nie najdom w ty noc świentojańskom, o Jezu, Jezu! Abo jak pełni nie bedzie?
– Cichaj, gupia! Już se ździebko zapomnieli, a do Świentego Jana całkiem zapomnom. Abo im powiem, że jeszcze rok jeden trza czekać.
– A jak czekać nie zechcom?
– Wtedy weźmiem nogi za pas i tela nas bedom widzieć. Ważne, coby sie póki co nachapać ile wlizie.
Prorocze to były słowa, albowiem ludzie nad wyraz pamiętliwemi się okazali, co już u początku czerwca po poruszeniu wielkiem wyraźnie spostrzec się dało. Tak więc gdy nadeszła noc Świętego Jana, opustoszała nagle jędrzejowa chałupa i wieś się znów bez sołtysa ostała. Gdzie też podziała się rodzina Kobzów, tego nikt nie wie, ale krążą słuchy, że wielkie skarby wzięła ze sobą w świat szeroki.
A jeśliście ciekawi, kogo też potem sołtysem obrano, to wiedzcie, iż nikogo. Dziedzic sam następcę wyznaczył i został niem przybysz z całkiem innej wsi. Czemu zaś tak? Otóż dlatego, iż był pan Hrabia świeżo po lekturze pamiętników Cezara, De bello civili, co rzecz całą powinno tłumaczyć. A zwiedział się o tem całkiem niedawno ode księcia Michejki