Sędzia i jego prokurator
Chylił się ku końcowi upalny, sierpniowy dzień i słońce, owa wielka szkarłatna kula, już niemal całkiem skryło się pod horyzontem. Powietrze trwało w bezruchu, nie zaszeleścił nawet listek wysmukłych topoli, stojących niczem toskańskie cyprysy wzdłuż białego gościńca wiodącego ku dworowi. Ciemniejącem ode wschodu niebem, wysoko w górze, ciągnął klucz żurawi, gdzieś od strony stawu kumkały żaby, kląskał słowik, a z oddali dobiegało ciche pobrzękiwanie kos żniwiarzy schodzących z pól. Cokolwiek leniwie, choć nieodwołalnie nadchodziła noc.
Na werandzie, przy okrągłem, przykrytem białą serwetą stole, na wyplecionych z wikliny fotelach, siedziało trzech jegomości w rozmaitem wieku. Odziani byli z niemiecka, w surduty, zaś towarzysząca im starsza dama miała na sobie długą, ciemną suknię oraz szafirowy szal z koronkami. Gasili pragnienie popijając bądź to kwas chlebowy, bądź limonadę i spoglądali ku odległem łąkom, ponad któremi niczem nocne widma poczynały się już snuć wąskie pasemka mgły.
– Cudowny wieczór! Musi pani przyznać, Nadieżdo Fiodorowna, że lato mieliśmy piękne – odezwał się najstarszy z siedzących, człek słusznej tuszy, Prokurator, i ubijając tytoń w fajce dodał – plony będą, że ho, ho!
– I chwała Bogu, Stiepanie Siemionowiczu – odparła dama – taki nieurodzaj, jak w przeszłem roku, zdarzył się poprzednio chyba przed ćwierć wiekiem. Pamiętam jak dziś, ściągnął wówczas w te strony na manewry czterdziesty pułk ułanów, a był tam taki młody, przystojny lejtnant...
– Ależ ciociu! – przerwał jej najmłodszy z mężczyzn – To był czterdziesty drugi pułk piechoty.
– Jekaterynoburskie zuchy – potwierdził prokurator wypuszczając z ust obłoczek dymu i skubiąc bokobrody.
– No to niech wam będzie, że czterdziesty drugi, ale nieurodzaj był okropny, a lejtnant bardzo przystojny...
– A czemuż to, Piotrze Siergiejewiczu – zwrócił się, zmieniając temat, do siostrzeńca Nadieżdy Fiodorownej trzeci z mężczyzn, kościsty i szpakowaty, Naczelnik Powiatu – czemuż to nie ma dziś z nami Sędziego?
– No właśnie, ciociu, czemu?
– Sędzia kwiaty przysłał – odparła dama – a wraz z niemi bilecik, że przyjść nie zdoła, albowiem okrutnie dokucza mu podagra i zdjęty niemocą w gorączce leży.
– Biedaczek... – rzekł siostrzeniec.
– Cóż, tak całkiem po prawdzie – wtrącił Prokurator – niemoc ta wcale odmienną mieć może przyczynę...
– Jakąż to? – zaciekawił się Naczelnik.
– A taką, że jest prikaz, przeciwko Sędziemu wszcząć śledztwo, ot co – stwierdził Prokurator.
– Przeciw Sędziemu? Comment c'est possible? – obruszyła się Nadieżda Fiodorowna – Słyszałeś Pietia? No coś takiego!
– Możliwe, ciociu, wszytko jest możliwe – odparł siostrzeniec i rzucił gdzieś wgłąb domu – Wasia, postaw no ze dwie, albo i trzy świece, ściemnia się! I przynieś samowar!
– I konfitury! – dodała ciotka.
– Może być, że poszło o tego Kurojedowa... – zadumał się Naczelnik.
– A któż to taki? – spytał Pietia.
– Ot czynownik, niski rangą – odparł Prokurator – kradł, zwyczajna rzecz, brał w łapę, wszytcy biorą, ale był na niego donos...
– I cóż z tego? Wielka mi historia! – zdziwił się Pietia, po czem znów krzyknął w stronę domu – Wasia! No gdzie ten samowar?!
– A to – ciągnął Prokurator – że w sprawę wmieszał się niejaki Korolcew, rewizor, ogromnie skrupulatny. Wmieszał się i tyle, czort jeden go wie, po co. No i trzeba było wnieść oskarżenie...
– No ale cóż do tego ma Sędzia, en tout cas? – zdziwiła się starsza dama.
Temczasem Wasia, rosły, rumiany chłopak w białej rubaszce z czerwonem haftem pod szyją, wniósł samowar, talerze i szklanki, a pośrodku stoła położył miskę z konfiturami i wianuszek jeszcze ciepłych bubliczków.
– A to ma Sędzia, Nadieżdo Fiodorowna – mówił dalej Prokurator pykając co raz z fajki – że okazało się, iż ten Kurojedow jest jakiemś tam protegowanem księcia Bieresteckiego...
– Ach! – westchnął Naczelnik – Nieprawdopodobnie bogaty człowiek! Ile wsi, ile dusz! Sam raz widziałem, jak na jednem balu w Peterburku cygaro dwudziestorublowem banknotem od świecy odpalił!
– No i co, no i co? – niecierpliwił się Pietia.
– No nic. Banknot się spalił, ma się rozumieć...
– Ale co z Sędzią?
– Zaparł się – rzekł Prokurator – że wyrok być musi. I to sprawiedliwy. Jest oskarżenie, świadkowie, dowody, powiada, nie można inaczej. Nie lzja! Turma albo zsyłka! A że Bierestecki ustosunkowany, więc sam Gubernator wmieszał się w tę sprawę. A sędzia: nie i już! Po co, na co? Tak kto to wiedzieć może? Ponoć doszło nawet do uszu Cesarza...
– Mówią, że doszło – przytaknął Naczelnik nakładając sobie konfitury na talerz – i że Imperator bardzo się pogniewał...
– No i nic dziwnego – wtrącił Pietia.
– Objaśniał Sędzia, że prawo prawem być musi, to i ma za swoje. Tak teraz jest prikaz, żeby przeciw niemu wszcząć śledztwo, następnie oskarżyć, osądzić i skazać. A potem w kibitkę, Sybir i posjelenije, ot co!
– Mais pourquoi? Przecież wszytko było comme il faut! Za co miałby być skazany? – spytała Nadieżda Fiodorowna, wyraźnie wytrącona z równowagi.
– Jest człowiek, tak i paragraf na niego się najdzie – rzekł Naczelnik.
– Święte słowa, Jewgieniju Osipowiczu, święte słowa... – przytaknął Prokurator sięgając po bubliczka i konfitury.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza, w której dało się słyszeć jeno brzęczenie komarów. Mrok wkoło gęstniał i do płonących świec poczęły się zlatywać ćmy, zwabione ich blaskiem, a przy tem całkiem nieświadome, jak bardzo ryzykują swojem krótkiem i ulotnem życiem, przybliżając się nadto ku płomieniowi.
I oto cała historia. Jako słusznie zgadujecie, nie u nas się ona jednak wydarzyła, lecz w kraju ościennem, czemu akurat, jakby na to nie spojrzeć, wielce jest rad