Rzecz o powstawaniu z kolan
Ostatni z mych żartów jakoś nieszczególnie przypadł do gustu Jego Królewskiej Mości, albowiem skutkiem onego nakazał mi Miłościwy Pan zejść sobie z oczu i nie pokazywać się na Zamku przez dwie niedziele, albo i dłużej. Cóż było począć, rad nie rad dosiadłem w ów chłodny, listopadowy poranek konia i udałem się na wieś, do majątku krewnych moich, oddalonego jakie dwa dni jazdy od stolicy. Po drodze postanowiłem zatrzymać się u Hrabiego S., z którem to ongi wcale dobre łączyły mnie stosunki. Relacje nasze jakby mniej zażyłemi się stały dopiero potem, jak Hrabia posłem na Sejm się ostał, tudzież inszych zaszczytów za sprawą popleczników Księcia Regenta dostąpił, jednakoż, nie powiem, unikać mnie wcale nie zaczął, a jeno dbał o to, by osoby mojej nazbyt często w jego towarzystwie nie widywano.
Do majątku Hrabiego dotarłem tuż przed zmrokiem, któren zapadł jakby szybciej nieco, gdyż od zachodu nasuwały się ciemne, wełniste chmury, zdając się z oddali niczem potężny i groźny górski masyw. Przejechałem kłusem pomiędzy szpalerem wysmukłych niczem toskańskie cyprysy, bezlistnych już topól, ściągnąłem wodze przed gankiem i wyskoczywszy z siodła, kazałem służbie zawieść mą klacz do stajni i dać jej obroku, siebie zaś prowadzić do pana domu.
– A to waść, panie Nadworny! – zakrzyknął na mój widok gospodarz, wcale uradowany – Witajże! Co też, panie dzieju, sprowadza w moje skromne progi?
– Zamysł powziąłem krewnych moich odwiedzić – odparłem – i w podróży będąc zdecydowałem wstąpić do waszmości i o zdrowie spytać, a jeśli mi acan noclegu użyczyć zechcesz, chętnie skorzystam, bom zdrożony wielce.
– Gość w dom, Bóg w dom – odparł Hrabia – wchodźże waść co rychlej do sieni, w progu nie stój! Odśwież się nieco, a że pora wieczerzy się zbliża, jak jeno gotów będziesz, każę podać do stołu. Córkę, panie dzieju, za mąż wydałem w tem roku, synowie obadwaj w podróż do Italii się udali, a małżonka przed miesiącem wyjechała do badów. Sam tu tkwię jak ten palec, ckni mi się, więc i chętnie pogawędkę sobie z waszmością utnę.
Nie minęło jakie pół godziny, jak zasiedliśmy do stoła, wychyliwszy uprzednio po kieliszeczku nalewki na zielonych orzechach, by apetyt zaostrzyć. Akurat zerwał się wicher i nadeszła jesienna ulewa – skutkiem chmur onych, com je widział po drodze – krople deszczu z impetem uderzały o szyby i tem milszem zdawało się ciepło bijące od okrągłego pieca z zielonych kafli, stojącego w rogu salonu. Ze ścian spoglądali na nas przodkowie pana domu, zaś półmrok rozświetlany baskiem świec stojących na stole czynił ich spojrzenia groźnemi i niesamowitemi zarazem.
– I cóże tam słychać w wielkiem świecie? – zapytał gospodarz – Powiadają, panie dzieju, że wojna z Francją nam się szykuje po tem, jak nasz pan Hetman obstalowanych wprzódy galeonów przyjąć się nie zgodził. Musi, lichej były roboty...
– Z wojną ciężka sprawa – odparłem – prawda, że Książę Marceli afrontu od Króla Francji doznawszy wojnę ogłosił, zaś pan Podkanclerzy imieniem Księcia Regenta wielce nieuprzejme pismo do Paryża wystosował, jednakowoż Francuz do wojowania nie za bardzo się kwapi.
– Jakże to? – zdziwił się Hrabia – Czyliż despektu doznawszy nie chce na nas ruszyć?
– Ani trochę – rzekłem – w tem właśnie całen ambaras. Zda się despekt nie dość wielki, by za casus belli przezeń uznanem mógł zostać.
– Nie dość wielki, powiadasz waść? Toż to, panie dzieju, zniewaga dla ojczyzny naszej, jeśli kto waży sobie lekce nasze obelgi! Niegodnemi uznaje, by w szranki z nami stawać! A może honoru mu zbraknie?
– Mówi się na Dworze – westchnąłem – iże nas Król Francji za mało poważa i co by nie czynić, jakby go nie obrażać, na wojnę nie ruszy.
– Ergo nam ruszyć trzeba! Z husarią, z armatami! Raz dwa, panie dzieju, trzask prask, Paryż zająć i tego... – uniósł się Hrabia.
– Nie takie to proste – odparłem – słyszałem w zaufaniu, iże husarii siła koni zbraknie, a co do armat, mamy jeno wiwatówki. Zresztą proch i tak całkiem zamókł odkąd dach nad zbrojownią zaczął był przeciekać, a nikt się nie kwapił, iżby go zreperować. O flocie i galeonach nie wspomnę...
Hrabia zamilkł stropiony nieco memi słowy, a temczasem służba wniosła pieczone prosię z jabłkiem w pysku i dzban przedniego węgrzyna. Poczęliśmy jeść, a ja ciągnąłem dalej:
– Książę Marceli na partyzantkę postawił, kupy chłopskie w kosy i widły zbroić kazał, więc skoro wróg kraj nasz zajmie, żołnierz będzie kryć się po lasach i stamtąd go nękać wojnę podjazdową prowadząc.
– Cóż – westchnął ciężko gospodarz przełykając kęs wieprzowiny – cała nadzieja więc w tem, by do nas wrażą armię zwabić, jednakoż skoro waść powiadasz, iż się na to nijak nie zanosi... Tyle dobrego, żeśmy z usłużną polityką skończyli, Francuzowi do słuchu rzekli, z kolan się podnieśli...
Nazajutrz, jeszcze przed śniadaniem, postanowiłem zaczerpnąć świeżego powietrza i udałem się na przechadzkę w stronę stawu. Poranek był rześki, ponad wodą unosiła się lekka mgiełka, zaś na bezlistnych wierzbach, trzcinach i na tataraku osiadł szron. Kiedy wracając znalazłem się już wedle czworaków, doszedł mych uszu jazgot jakowyś piekielny, od zabudowań folwarcznych biegnący. Przybliżyłem się i ujrzałem kierat we dwa woły zaprzężony, napędzający zapewne wialnię, albo młockarnię, któren to obracając się zaiste niemiłosierne wydawał z siebie skrzypienie. Hałas ów posłyszeć musiał i pan karbowy, albowiem zjawił się tuż obok i skinąwszy mi głową na powitanie, krzyknął w stronę stodoły:
– Hej, chodź no tu jeden z drugiem!
Na rozkaz ów przez uchylone drzwi wyjrzał nieśmiało młokos o niezbyt mądrem wyglądzie. Uczynił parę kroków, po czem palec do gęby wsadziwszy spojrzał na karbowego.
– Przynieś no zaraz, Walek, dziegciu! – rzekł tamten – Kierat trza nasmarować. Jeno baczenie miej, jak będziesz pod spód właził. Pojąłeś?
– Juści żem pojął, jaśnie panie – odparł parobek i zaśmiał się głupkowato.
– No to migiem!
Nie przeszła chwila, jak chłopak zjawił się ponownie z niewielkiem cebrzykiem, ukląkł i na kolanach wsunął się pod kierat. Temczasem zza węgła wyszło dwóch chłopów z wiadrami. Przystanęli, po czem jeden ozwał się do drugiego wskazując na Walka:
– E, patrzaj go, przygłupa!
– Hej, Walek! – rzucił drugi – Co to? Modlisz się tam? Abo może przed panem karbowem klękasz, co? A weźże wstań z kolan!
Chłopak spojrzał nań, uśmiechnął się niemądrze, po czem podniósł się na równe nogi i w tej samej chwili zdzielony w łeb belką od kierata legł na ziemi jak długi. Obaj chłopi wybuchnęli gromkiem śmiechem.
Po śniadaniu, pożegnawszy się z panem Hrabią, dosiadłem konia i ruszyłem w dalszą drogę. Przez cały czas rozpamiętywałem jednakże owo smutne zdarzenie z dzisiejszego poranka, a myślałem o niem zwłaszcza wówczas, kiedym głowę schylać musiał galopując gościńcem pod zwieszającemi się tu i owdzie konarami przydrożnych drzew. Kto by więcej dumy miał w sobie, pewno by i tego nie czynił, lecz z dwojga złego wolał kłaniać się gałęziom, a do celu podróży szczęśliwie dotrzeć