Poskromienie Lewiatana
Wybrałem się wczora do tej, co zawsze, gospody, atoli drzwi jej zastałem zawarte. Zakołatałem, lecz nikt nie otworzył, więc rozglądnąłem się wkoło i wówczas dopiero dostrzegłem, iż na mieście zaiste niezwykłe panowało poruszenie.
– Powiedzże mi, dobry człowieku – zwróciłem się do przechodzącego obok brodatego mężczyzny, wiodącego na postronku objuczonego osła – co też się takiego dzieje? Karczma na głucho zamknięta, a ludzie ciągną gdzieś, nie wiedzieć dokąd.
– A to nie słyszeliście, panie, o morskiem potworze? – odpowiedział pytaniem.
– Nic a nic, jak mi Bóg miły! – rzekłem – A cóż to takiego?
– Przypłynął rzeką od morza – on mi na to – a skoro się z wody wynurzy, mury ogonem zwalić gotów, albo ogniem z paszczy całe miasto spalić. Taka to gadzina! Bierzemy więc wszytcy nogi za pas, by kryć się gdzie po lasach.
– A więc tak się rzeczy mają! – odparłem – A widział już kto owo bydlę?
– Chwalić Boga, nikt panie. Nikt w mieście – poprawił się – jeno Hetman nasz, Książę Marceli przez heroldów o rzeczy tej rozgłosił. Musi umyślni jego się zwiedzieli i w mig mu donieśli.
– A pewne te wieści? – indagowałem go dalej.
– Jakżeby inaczej, panie! Wszak kto jak kto, ale Minister Wojny najpierwszych śpiegów wszędy mieć musi – rzucił i oddalił się co rychlej ku południowej bramie.
Ja temczasem udałem się na powrót na Zamek z tą myślą, aby zasięgnąć tu i ówdzie języka, albowiem zaiste wielce niezwyczajną rzeczą mi się zdało, iż monstrum takowe aże pod gród nasz, w głębi lądu położony, dopłynąć zdołało. A jednak! Już do obrony zamczyska wszędy się gotowano, zbrojni na murach stali, pachołcy kubły ze smołą im nosili, inni belki ciężkie szykowali, iżby bramę, skoro się ją zawrze, ode środka na wszelki wypadek podeprzeć. Budziło to w rzeczy samej grozę. Dostrzegłszy na krużganku Pana Krajczego, jak obserwował oną krzątaninę, podszedłem ku niemu i spytałem:
– Wiesz waść może co więcej? Uczynił ów potwór morski po drodze jakie spustoszenie? Miasta, wsie, albo grody warowne w perzynę obrócił?
– Uchowaj Boże! – odparł – Nic się jeszcze nie stało. Aleć bydlę ponoć nader przebiegłą ma naturę, albowiem cichaczem ku nam przypłynąwszy, przy dnie kędy się zasadza i całą swą przewagę w tem upatruje, by jak raz z zaskoczenia uderzyć.
– Toć chyba plan ów na panewce spalił, bo co, jak co, ale żadną miarą nas już nie zaskoczy.
– W tem właśnie wielka zasługa Księcia Marcelego, któren zwiedziawszy się o sprawie, rzecz całą nie mieszkając rozgłosił. Zresztą podejdźmy ku baszcie, obaczym, co się teraz nad rzeką wyprawia.
Tak też uczyniliśmy i oto ukazał się naszem oczom widok wielce osobliwy: na obydwu brzegach włościan co niemiara i hufce zbrojnych, którzy zapewne przygnali ich tu z okolicznych wiosek. Rycerze strzegą, by nikt nie czmychnął, kmiotkowie zaś wpatrzeni w wodę drą się wniebogłosy: A sio! A sio!
– Widzisz acan – rzekł pan Krajczy – jakby potwór jeszcze choć trochę powątpiewał, iżeśmy plan jego przebiegły na wskroś przejrzeli, to teraz wątpliwość taką zapewne porzuci i na powrót ku morzu odpłynie. Przyznaj sam, że przedni miał koncept Książę Marceli!
– Jako żywo – rzekłem – jako żywo.
Hałas od rzeki dało się jeszcze słyszeć aże do zmroku, potem zaś wszytko ucichło, włościan rozpuszczono, a jeszcze później zadęto w trąby wielce donośnie, choć fałszywie nieco, po czem Książę Marceli uroczyście wszem i wobec ogłosił, iż potwór, sam Lewiatan we własnej osobie, jako się zdaje, z niepyszna się mając, na powrót ku morzu odpłynął, a sromoty wielkiej zaznawszy, pewno nieprędko poważy się ku nam powrócić. Wszytko to zaś zasługa jego samego, Księcia Regenta, któren to krajem jakże mądrze włada, tudzież pewnego młodziutkiego pazia, co nad zwiadowcami książęcymi pieczę trzyma, a gorliwością swą na order najwyższy za męstwo na polu bitwy bez dwóch zdań zasłużył.
– Vivat Książę Regent! – wołano na Zamku – Vivat Książę Marceli, poskromiciel Lewiatana! Vivat wybawcy ojczyzny!
Potem zaś odszpuntowano beczki z piwem, winem, miodem, tudzież okowitą i biesiadowano aże do białego rana.
I na tem mógłbym zakończyć moją opowieść, jednakoż dziś, koło południa, gdym się już zwlókł z łoża i ogarnął nieco, poznałem iż sługa mój, poćciwy Wojciech, z zamiarem przemożnem się nosi, by mnie o coś zagadnąć, chocia śmiałości mu jakby brakuje.
– No, co tam? – spytałem w końcu – Gadaj, co ci na wątrobie leży!
– A to, panie – wyrzucił z siebie – że stryjeczny mój sprawę taką ma, iż lęka się okrutnie i co czynić nie wie, więc rady by bardzo chciał zasięgnąć...
– Stryjeczny, powiadasz... bliska rodzina... rady... No to wołaj go tutaj – rzekłem, choć nie za bardzo mi to w smak było, jako iż ból głowy po nocy wczorajszej trochę mi dokuczał.
Wojciech temczasem w te pędy ku sieni zamkowej pobiegł i trzy pacierze nie przeszły, jak stryjecznego swego sprowadził – chudego chłopinę z długiemi wąsami, w cokolwiek wyświechtanej sukmanie.
– Łaski się dopraszam jaśnie pana – począł biadolić tamten, czapkę w rękach miętosząc – takie nieszczęście! Gdybym to ja wiedział! Co ze mną będzie? Cóż tera pocznę? Łaski się dopraszam...
– No dobrze już, dobrze – rzekłem – gadaj szybko, w czem rzecz.
– Mów Marcinie wszytko jako na świętej spowiedzi! – rzucił Wojciech.
– Bo, jaśnie panie, moja to wina, że ten potwór...
– Twoja wina?! – zdziwiłem się niepomiernie – A cóżeś ty, u licha, Lewiatana do nas sprowadził?
– Dyć nie, jaśnie panie! Gdzieżbym ta śmiał! Gdzieżbym i potrafił! Łaski się dopraszam... Ja przecie ino dzieciska nastraszyć chciałem, boć swawoliły okrutnie i o tem potworze... O ja nieszczęsny! Co teraz będzie, jak się Książę dowie! Jak mu doniosą! A przecie doniosą niechybnie!
– Zaraz zaraz, chcesz rzec, żeś ty sam tę bujdę wymyślił i że plotka się z tego rozniosła?! I że do uszu śpiegów książęcych doszła?
– Nie inaczej, jaśnie panie, nie inaczej! O ja nieszczęsny!
Zastanawiałem się chwilę, co rzec, albowiem wieść ta do cna z pantałyku mnie zbiła. W końcu powiedziałem:
– Nie masz się czego lękać, dobry człowieku. Książę, choćby się i zwiedział, nic nie uczyni i nikomu tego nie wyjawi. Zresztą nawet gdybyś i zaczął o tem rozpowiadać, wszytcy wszytkiemu zaprzeczą i co najwyżej kijów tuzin ci wlepią za gadanie głupot. Więc lepiej ani słowa! No, idź już z Bogiem!
Cóż jeszcze dodać mogę? Zaiste niebywała to sztuka, pierwej demona z durnej plotki stworzyć, a potem wraz go unicestwić i jeszcze chwałę wielką z tego odnieść – kunszt niezwykły i zręczność niewypowiedziana. W tem miejscu hołd więc pragnie złożyć Księciu Marcelemu