Pisanka
Działo się to w pewnej wiosce na rubieżach naszego Królestwa, a była akurat Wielka Sobota. U Sikorów, co to domostwo ich za rzeką stoi, zaraz wedle młyna, pierwszy zerwał się z łóżka mały Józuś. Dziesięć wiosen liczył sobie dopiero, ale bystry był wielce, a i obrotny, jak mało które pacholę. Zerwał się zatem z łóżka w ów marcowy, wiosenny poranek i wraz popędził do drugiej izby, pisanki na Święcone rychtować. Wrzucił więc do cynowego kubeczka nieco wosku z ogarka, nad świecą stopił, a potem wziął kozika i ostrożnie wyrysował woskiem na ugotowanem jajku oczki, nosek i usteczka malusie. Przyjrzał się uważnie swemu dziełu i zaraz mu zaświtało, że to przecie nie inaczej, jak uśmiechnięta gębusia jego małego braciszka. A że go już w szkółce przy parafii literki składać wyuczono, to iżby nikt nijakich wątpliwości nie powziął, nagryzmolił pod spodem: Jędruś.
Jajko, jak wiadomo, ma też jednak i drugą stronę, a ta póki co, pustą pozostała. Myślał więc chwilę chłoptaś, co też by z nią tu uczynić, a że nic mu mądrego do główki nie przyszło, wymalował woskiem dwa połączone półkola, a nad nimi napisał: Dupa. Potem zaś unurzał jajko w farbce, co to mu ją matula wczora przyrządziła, wysuszył i pisanka już była gotowa.
– Jezusie Święty, wykapany Jędruś! – zawołała najstarsza z sióstr, Nastka, skoro jeno ujrzała dzieło Józka – A tu? Ha, ha, ha! – zaniosła się śmiechem spojrzawszy na drugą stronę jajka.
Zaraz też przybiegła młodsza Jadwisia i także się ubawiła niemało, a na koniec takoż i sam Jędruś, chocia malutki był jeszcze, bo czwarty roczek szedł mu dopiero. I tylko ojciec, Walenty, nie był z tego kontent, mamrotał coś o zmarnowanem jajku i że takiej pisanki święcić nie uchodzi. Zwiedziały się za to o wszytkiem zaraz po sąsiedzku córki młynarza, Oleńka i Antosia, a potem z niemi już wszytkie dzieciska we wiosce i śmiechu było z tego co niemiara w ów ciepły, wiosenny poranek.
Trzeba Wam też jednak wiedzieć, iże z nadania Jaśnie Pana Dziedzica sołtysem we wsi był niejaki Jędrzej Czubaty, a skoro mu na Chrzcie Świętem Jędrzej dano, zaraz przecie ten i ów pomyślał, że o niem to właśnie we wsi tak niepolitycznie gadają. Pod wieczór dotarła już rzecz cała do uszu imć pana Czyścica, karbowego we folwarku, któren to zawezwał do siebie Walentego Sikorę i rzekł doń tak:
– Słuchy mnie doszły, że twój chłopak o sołtysie naszem brzydko gada. Prawda li to?
– Jakże by, jaśnie panie?! Gdzieżby on śmiał?! Złe słowo powiedzieć? Toż to dziecię jeszcze! – odparł Walenty.
– Dziecię, nie dziecię, a gdzie może, wypisuje Jędrzej dupa! Uczyć pisania chamów, psiakrew, taki z tego pożytek!
– Ależ jaśnie panie! Nie o sołtysie przecie tak napisał...
– Ha! A więc jednak napisał! Sameś przyznał.
– Juści napisał, jeno o bracie swojem, psiajucha jeden. Jego tyż Jędrzej chrzcili...
– Co ty chamie myślisz, że ja niby nie wiem, któren Jędrzej jest dupa? – odparł karbowy – I pamiętaj, że sołtysa we wsi obrażać nie wolno, boć go sam Jaśnie Pan Dziedzic na urząd wyznaczył, a swoje miejsce w szeregu każden znać musi! Wygarbuj lepiej skórę chłopakowi, bo jak nie, to... – tu pogroził palcem Walentemu, po czem nic już nie mówiąc, za próg go wypchnął i drzwi przed nosem zatrzasnął.
Nastała Wielkanoc i zeszła się wieś cała rankiem na rezurekcyją do kościoła. A skoro jeno skończono lekcje i odśpiewano Alleluja, wdrapał się dobrodziej na ambonę i ozwał do tłuszczy w te oto słowa:
– Słuchajta ludziska i wy baby! A wiecie wy, za ile to srebrników wydał parch Judasz Jezusa? Nie za dwadzieścia! I nie za pięćdziesiąt! I nie za sto! – tu głos na chwilę zawiesił i rozejrzał się po tłumie – Nie za sto, jeno za trzydzieści! – zagrzmiał aże wszytkich dreszcz przeszedł – Za trzydzieści! Równo trzydzieści! Za trzydzieści srebrników! I dlatego grzych to jest śmiertelny na sołtysa swego źle gadać, a wszeteczeństwa o niem po wsi wypisywać! Jako ten Judasz w ogniu piekielnym smażyć się będzie każden jeden, kto się władzy prawowitej przeciwi, albowiem władza zawżdy od Najwyższego jest dana! Oj, zapłaczecie wy! Oj, zazgrzytacie zębami! – znów przerwał na chwilę, po czem westchnąwszy ciężko, całkiem spokojnie już zakończył – A teraz weźta sobie słowa Ewangelii do serca, amen.
– Bóg zapłać – odpowiedziała ciżba.
W niedzielę wieczór siedział pan Dziedzic we dworze, przy karcianem stoliku i wraz z hrabią Podebłockiem, Panem Sędzią oraz Doktorem z miasteczka grał w wista, kiedy to powiadomiono go, iże człek jakowyś się zjawił i w kredensie czeka. Niezbyt z tego kontent odłożył pan Dziedzic karty, odstawił cygaro i udał się sprawdzić, o cóż też rozchodzić się może.
– Pochwalony! – rzekł przybysz, a był niem niejaki Łukasz Cholewa, co to różnych robót we wsi się imał, ale też wieczorami potajemnie do dworu wymykał, by za parę groszy raz wraz donieść, co też ludzie między sobą gadają.
– Na wieki wieków. No co tam? – spytał Dziedzic zniecierpliwionem głosem.
– Ano to, jaśnie panie, że ludziska szemrajom...
– Co takiego?!
– Znaczy sie na sołtysa... Wypisujom: Dupaście Jędrzeju...
– Gdzie wypisują? Na płotach?
– Póki co, ino na jajkach, ale kto tam wie...
– Jak to?! Na jajkach???
– Znaczy sie, na wielkanocnyk...
– Aha.
– I jeszcze śmieli sie, jak sie sołtysowi koło u furmanki oberwało. A wszytko to bez kowala, prosze jaśnie pana, bo nie dość czensto mu te koła reperował. Ale żeby tak o sołtysie pisać? Dyć to jak, za przeproszeniem, samego Jaśnie Pana Dziedzica obrażać...
– No, no! – pogroził palcem Dziedzic – Aż tak to nie. Ale sołtys z mojego nadania jest. Od tego, żeby każde przeze mnie obmyślone prawo znakiem krzyża podpisać i wedle kościoła wywiesić. A jak kto czytać nie umie, to mu organista przeczyta. I tak ma być. A kto do tej pisaniny podjudza? Że ten tego niby, jak mu tam, dupa... Pewno kowal, co? I młynarz? I jeszcze Jankiel w karczmie? Tak?
– Juści tak być może, jaśnie panie...
– Wiedziałem! Jajcarstwa się chamom zachciewa! – poirytowany chodził w te i wewte, mrucząc do siebie pod nosem – Ale to nic. Kowal jest Niemiec, ze wsi się go przepędzi, niech idzie do swoich, ścierwo, kuźnie otwierać. Nam tu takich nie trza. Młynarza weźmie się w dyby. Posiedzi, to zmądrzeje. Żydowi arendę podniosę, to mu się odechce. Porządek musi być! Porządek, powiadam! – krzyknął głośno i uniósłszy rękę w górę, wyprostował ją tak, jakoby chciał kogo pozdrowić. Ulotnił się jednakowoż Cholewa jakoś w międzyczasie i nikogo już więcej poza Jaśnie Panem Dziedzicem w kredensie nie było.
A sama pisanka? Uśmiecha się nadal gębusią swoją roześmianą, a uśmiech ów wielkanocny, ów risus paschalis, jest tem właśnie, czego na nadchodzące Święta Zmartwychwstania Pańskiego najwięcej i sobie i Wam dziś życzy