Błazen Nadworny - Oratorium na Boże Narodzenie

Spisano dnia 18 grudnia A.D. 2016

Oratorium na Boże Narodzenie


     Kiedy władca, plwając narodowi w twarz, zabiera mu resztki wolności, gdy szlachta się burzy, a ulica wrze, nawet błaznom bywa nie do śmiechu. Na dodatek zbliża się przecie Boże Narodzenie, czas pokoju, ciepła i radości, więc przychodzi mi dziś do głowy, aby zabrać Was w inszą świata stronę i w inszy czas i opowiedzieć historię, którą słyszeliście już bardzo wiele razy. Znacie ją dobrze, choć chyba nie ze wszytkiemi szczegółami, a skoro tak, to posłuchajcie o tem, co przydarzyło się ongi karczmarzowi Chaimowi i jego żonie Ester, którzy mieszkali na skraju miasta dawidowego Bet Lehem i mieli tam niewielką gospodę.

     Tak więc kończyło się krótkie popołudnie zimowego miesiąca Kislew, w przeddzień Chanuki, która jest świętem światła, a w owem roku przypadała zaraz po rzymskich Saturnaliach. Powietrze stało w bezruchu. Gdzieś z oddali, mieszając się z beczeniem owiec, dobiegał dźwięk piszczałki – jakiś pasterz wygrywał na niej prostą melodię, złożoną ledwie z paru dźwięków. Choć słońce dopiero co skryło się za horyzontem, na szafirowem niebie dało się już dostrzec nadzwyczaj jasną gwiazdę. Na nią to właśnie, lśniącą ponad pustynnemi wzgórzami, poglądał karczmarz Chaim stojąc przed swojem domem.

     – Nie wróży nic dobrego – rzekł do żony – pewno zwiastuje pogrom jaki, albo zarazę.

     – Może nie dla nas ta zła wróżba – zastanowiła się Ester – może... dla Rzymian?

     – Może – odparł Chaim – ale zwykle wszytko, co złe, spada na nas. Coraz więcej tu obcych. Przybywają wraz z Rzymianami nawet z Libii, z Egiptu... Jeszcze trochę i ta ziemia przestanie być nasza. A Król nie zważa na lud, jeno robi wszytko, czego zażyczy sobie Cezar. To nie są dobre czasy...

     – Ktoś tu idzie od strony miasta – powiedziała Ester.

     Chaim odwrócił głowę. W rzeczy samej, zbliżało się ku nim dwoje ludzi: brodaty mężczyzna w sile wieku, odziany w wełniany płaszcz, z kosturem w dłoni i podróżnem workiem, przerzuconem przez plecy, a za nim młoda, brzemienna niewiasta, stąpająca ostrożnie po kamienistej ścieżce, wiodącej poprzez porośnięte kępami jałowca i ostrokrzewu zbocze wzgórza.

     – Szalom! – pozdrowił ich mężczyzna – Jestem Yossef ben Jacob, a to moja żona Miriam. Szukamy noclegu.

     – Jesteście obcy... – raczej stwierdził niż zapytał Chaim.

     – Przybywamy z miasta Nasrat, lecz ja pochodzę z rodu Dawida.

     – Jak dla mnie, jesteś Galilejczykiem, ona zresztą tem bardziej. Nie potrzebujemy tu takich, jak wy.

     – Nie zatrzymamy się długo. Przyszliśmy tylko dać się zapisać zgodnie z wolą Cezara.

     – Wszytcy tak mówią. A potem ostają. Pełno tu Fenicjan, Samarytanów, Nubijczyków i nie wiedzieć kogo jeszcze.

     – Wczoraj skradziono nam dwie owce... – rzuciła Ester, jakby chcąc usprawiedliwić słowa męża.

     – Nie mamy wiele, ale zapłacimy za gościnę – odparł Yossef.

     – To przecie zrozumiałe, że boimy się o swój dobytek, o swe życie... – rzekła Ester niepewnie.

     – Mordują, łupią, kradną, przynoszą z sobą zarazę... – mówił dalej Chaim.

     – Spójrz na nasze twarze, nie jesteśmy trędowaci – powiedziała Miriam bardzo cicho.

     – I tak nie ma u nas miejsca – odparł Chaim – idźcie w swoją drogę.

     To rzekłszy odwrócił się i wszedł do domu mrucząc pod nosem:

     – A dziecko pewnie i tak nie jego, tylko jakiegoś syryjskiego łotra na rzymskim żołdzie...

     Oni zaś, chcąc nie chcąc, ruszyli w stronę pustyni, powoli, bowiem zapadł już zmrok, a Miriam, dla której czas rozwiązania zdawał się bardzo bliski, spozierała uważnie pod obute w zniszczone sandały stopy, aby nie potknąć się o jaki wystający kamień. Miesiąc był prawie w nowiu, lecz w wędrówce dopomagał jej blask owej gwiazdy, najjaśniejszej na nieboskłonie. Z oddali wciąż dobiegała ta sama, prosta pasterska melodia, wygrywana na piszczałce.

     – Zaczekajcie! – Ester biegła ku nim zdyszana – Zaczekajcie, uprosiłam męża... Wszak widzę, że jesteś brzemienna, Miriam! Nie możemy wziąć was pod swój dach, lecz tu obok, gdzie ta zagroda z owcami, jest grota w skale... Służy nam za stajnię... Strzegą jej moi synowie, właśnie rozpalili ognisko... Zaraz im powiem... Nie będziecie marznąć na pustyni, w środku trzymamy woły, osły, jagnięta, ogrzejecie się ich ciepłem...

     Co by nie rzec, Chaim i Ester okazali się dobremi ludźmi. Szkoda więc, że spożywszy wieczerzę udali się na spoczynek w swojem domu i usnęli. Szkoda, bo gdy narodziło się Dziecię, nie mogli ujrzeć światłości, jaka wypełniła grotę, ani usłyszeć chorów anielskich, śpiewających: Gloria in excelsis Deo! Szkoda, albowiem zaiste piękna to była muzyka, niezwykła, płynąca z samych Niebios.

     Cóż, napisał wszak Święty Jan w swej Ewangelii: Przyszło do swoich, a swoi go nie przyjęli. Szkoda... Tego więc, abyście zawżdy pełni radości i zasłuchani w niebiańską muzykę, potrafili schronienia obcym udzielić, a przy tem sami nigdy nie musieli się chronić – tego właśnie życzy Wam dziś na to Boże Narodzenie


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.