Noc Świętego Mikołaja
Śnieg zaczął padać po południu, na krótko przed zmierzchem i z każdą chwilą stawał się gęstszy i gęstszy, tak iż w szarem świetle dogorywającego, grudniowego dnia zaiste trudno mi było dostrzec z okna komnaty choćby straże na murach zamku, wedle zachodniej baszty. Dziedziniec rychło pokrył się białem puchem, podobnie jak i bezlistne drzewa rosnące na skarpie, a wysmukłe świerki u stóp wzgórza zdawały się niczem uśpione, owinięte w miękką, śnieżną kołderkę. Chwilę później zapadł zmrok, a wraz z niem przyszedł lekki mróz, któren pomalował me szyby w srebrzyste kwiaty o fantazyjnych kształtach.
Spożywszy wieczerzę usiadłem przy zielonem, kaflowem piecu, od którego rozchodziło się miłe ciepło i oddałem się lekturze Ab Urbe condita, jednakoż po niedługiem czasie, znużony aż ponad miarę wymyślną łaciną Liwiusza, usnąłem przy dogasającej świecy w swojem fotelu, z otwartą książką na kolanach.
Kiedym się obudził, było po prawdzie ciemno, atoli chmury musiały się rozstąpić, bowiem przez okno sączyło się blade światło księżyca. W jego to smudze ujrzałem, cokolwiek niewyraźnie, jakoby za mgłą utkaną z muślinu, postać w ornacie, w mitrze biskupiej i z pastorałem w dłoni. Duchowny ów, w podeszłem już wieku, z siwą brodą pokaźnych rozmiarów, przyjrzawszy mi się uważnie, rzekł:
– A czemuż to jeszcze nie śpisz, mój chłopcze? Wszak pora już późna.
– Zasnąłem ekscelencjo – rzekłem zmieszany – atoli obudzić mnie musiał blask miesiąca w tę białą, zimową noc.
– Ho, ho! – zaśmiał się – Nie musisz zwracać się do mnie ekscelencjo! Wszystkie dzieci zwą mnie po prostu Świętem Mikołajem.
– Zaiste! – odparłem – Jak mogłem nie poznać! Jednakoż dawno już przestałem być pacholęciem i pewno mi nie przystoi...
– Przestałeś? – przerwał mi – Mój chłopcze, gdybyś miał tyle lat, co ja, ktoś taki jak ty zdawałby ci się być ledwie dziecięciem!
Uśmiechnąłem się cokolwiek zażenowany, on zaś przybliżył się ku mnie.
– Ale, ale – rzekł wskazując na książkę leżącą wciąż jeszcze na mych kolanach – widzę, że już i czytać potrafisz, więc może zechcesz mi trochę dopomóc. Mam tu pewne pisma, a wzrok już nie ten, co kiedyś...
To rzekłszy sięgnął do worka przypominającego żebraczy i dobył zeń kilka listów, po czem podał mi pierwszy z nich. Zawahałem się rozpoznawszy królewską pieczęć, lecz on zachęcił mnie:
– Śmiało, otwórz, to wszak do mnie! W środku być musi życzenie, a ja rad bym je spełnić.
Przełamałem więc lak i rozłożywszy papier dostrzegłem dobrze mi znane, nieporadne pismo Infanta:
– Ruchadełko leśne... – przeczytałem na głos czerwieniąc się lekko.
– A cóż to takiego? – spytał.
– Nie... nie wiem... – skłamałem i od razu zrobiło mi się wstyd.
– No, skoro tak, dam mu jaką inną zabawkę, pewno też się ucieszy – dobył z worka oprawny w skórę tom – o tu, książeczka z obrazkami...
Zerknąłem na tytuł – O duchu praw – dzieło, w którem baron de Montesquieu wykładał trójpodział władzy. Czy aby nie za trudne dla Infanta? – przeszło mi przez myśl, lecz oto gość mój podał już następny list, na którem dostrzegłem pieczęć kanclerską.
– Proszę o radę – przeczytałem.
– O radę? A w czemże ja mógłbym doradzić temu dziecku? – zdziwił się Święty.
– Może nie o taką radę chodzi – zastanowiłem się – pan Kanclerz zawżdy zwykł był mawiać damy radę i zapewne rozdał już wszystkie owe rady, a w szczodrobliwości swojej chciałby je nadal rozdawać. Ostatniemi czasy nawet rzekł do Najjaśniejszego Pana: nie damy rady, co wszak oznacza iż mu rad zbrakło i stąd owa prośba.
– Cóż, wielce to szlachetne – rzekł Mikołaj – ja jednak rad w worku nie mam. Dam mu za to broszkę magiczną, z kryształem górskiem w środku, a rżniętem w ten sposób, że skoro jeno światło weń padnie, wraz się tęczą różnobarwną wokół położy, przez co kraj, choćby i w ruinie, nadal kwitnącem zdawać się będzie. Lecz czytaj chłopcze kolejny list.
– Ten od Mistrza Mateusza z Moraw, a prosi w niem o kamień filozoficzny, bez którego złota ani rusz wytworzyć nie może.
– Niełatwa z tem sprawa, albowiem filozof prawdziwy złota nie pożąda. Kamień więc takowy nie istnieje, co zresztą sztukę alchemiczną arcytrudną czyni. Złota więc Mistrz nie wytworzy, dostanie za to tabliczkę i kredę, więc będzie mógł sobie, co zechce, wyrysować, a i innym rysunki swoje pokazać.
– Następny list pan Podkanclerzy Naszstrzykowski pisał, a prosi w niem o mały buzdygan podręczny, składany najlepiej, którem mógłby interlokutora swego w łeb zdzielić, skoro mu jeno argumentów w dyskursie politycznem zbraknie.
– Zaiste, w dyplomacji buzdygan rzecz pierwszorzędna, jednakoż boję się, iż takowego w worku swojem nie najdę. Dam mu za to malutką wenecką gondolę, a do tego młoteczek złoty, którem w razie potrzeby zawżdy w głowę stuknąć się można.
– Ten list od Księcia Marcelego, jednakoż chyba go nie odcyfruję, bo cyrylicą pisany...
– No cóż, może Dziadek Mróz sobie poradzi. A póki co, i on dostanie młoteczek – rzekł Święty sięgając do worka – o, nawet większy się znalazł. Ale jest jeszcze jedno pismo...
– Od Księcia Regenta – rzekłem i drżącą ręką przełamałem pieczęć.
– I co tam w środku? – spytał.
– Książę raczy prosić o... ostateczne zwycięstwo.
– Ostateczne zwycięstwo? – zdziwił się Mikołaj – Nie mam nic takiego! A z kimże wojuje ów chłoptaś?
– Zda się... Być może... – zająknąłem się, po czem dokończyłem cicho – Zda się, z całem swem narodem...
– Hm... – zadumał się przybysz – Niezbyt to roztropne. Pewno z braku inszych zabawek taką sobie wynalazł. Lecz skoro już się stało, jedyne, co mogę mu ofiarować, to okulary z przydymionemi szkiełkami. Noszą je ci, co na walkę z narodem się porywają, albowiem skrywają one przed niem wzrok, a więc i duszę, której przecie oczy za latarnię służą...
Gdy obudziłem się po raz drugi, za oknem wstawał już szary, grudniowy świt. Po Świętem Mikołaju nie zostało ni śladu. I pewno uwierzyć by mi przyszło, iż wszystko, co się w tę noc zdarzyło, snem było jeno i niczem więcej, gdyby nie jeden szczegół. Oto bowiem pod mą poduszką leżał podarek – gęsie pióro z przytwierdzoną doń małą rózeczką z jemioły barwionej na złoto. Taki to właśnie prezent naonczas otrzymał