Błazen Nadworny - Mrówki Faraona

Spisano dnia 1 maja A.D. 2016

Mrówki Faraona


     Rzecz wydarzyła się tak daleko i tak dawno temu, jak jeszcze żadna z tych, o których snułem moje opowieści. Było to bowiem aże w Egipcie i to w czasach faraonów jeszcze, gdy oto po nader upalnem dniu słońce skryło się już za piramidami i w świętem mieście Memfis nastała noc bezksiężycowa, a mrok zdawał się być gęsty niczem atrament, niemalże dotykalny. Wtedy to u wrót świątyni boga Anubisa stanęło dwóch ludzi odzianych w płaszcze z kapturami, zupełnie tak jakoby pragnęli, by w żaden sposób nie szło ich rozpoznać. Był jednakowoż ktoś jeszcze, kto skryty za pylonem nader uważnie śledził ich kroki. Człek ów w jednej chwili wydał z siebie jęk nagły i upadł, kiedy czyjaś ręka wbiła mu sztylet w kark wprawnem ruchem i oto cienka strużka krwi spłynęła i wsiąkła w piasek pustyni. W tejże chwili drzwi świątyni rozwarto i obaj wędrowcy weszli na dziedziniec.

     – Bądźcie pozdrowieni, o dostojni – skłonił im się kapłan z ogoloną głową, trzymający w dłoni płonącą pochodnię – pójdźcie za mną, zawiodę was w Komnatę Cieni. Ten, co szedł za wami, stanął już przed Ozyrysem.

     Miejsce, w które ich zaprowadził krętemi korytarzami, spowijał półmrok, rozświetlany jeno wątłem blaskiem oliwnych lampek, przez co trudno było dostrzec oblicza kapłanów siedzących na kamiennych ławach, pode ścianami zdobnemi w wizerunki bogów oraz tajemne hieroglify.

     – Witajcie czcigodni bracia! – ozwał się wstając Prymater, odziany w skórę pantery arcykapłan Ra – A zatem jesteśmy już wszytcy. Wiedzcie więc, że Ten, któren jest ziemskiem wcieleniem Ozyrysa i włada Górnem i Dolnem Egiptem, oby żył wiecznie, dogorywa już na łożu śmierci, zaś dni jego są policzone.

     – A zatem, dostojny Prymatrze, trucizna ma działa... – rzekł człowiek w sile wieku, znacznej tuszy, a był to Rydytor, arcykapłan Amona.

     – Zaiste, dobrze spisali się twoi słudzy. Jad miesiącami sączon w Najwyższe Usta spełnił swoją rolę. Naszą zaś rolą będzie teraz przywrócić ludowi Egiptu święte rządy kapłanów.

     – Jakże chcesz to uczynić? – zapytał Rydytor – Miałżeby któren z nas zająć miejsce faraona? Któż zatem?

     – Nieroztropnem by to było ponad wszelką miarę, czcigodny bracie – odparł siedzący na uboczu starzec, odziany w śnieżnobiałą szatę, arcykapłan Izydy – sprawować władzę czem inszem jest, czem inszem zaś insygnia władzy dzierżyć w dłoni. 

     – Słusznie prawisz, dostojny Divenesie – rzekł Micheops, arcykapłan Horusa – lecz jakże uczynić, by młody książę Dudenchamon na tron wstąpiwszy stał się nam posłusznem?

     – Nomarcha Katszeor... – zamyślił się Hozeos arcykapłan Hator – a może to jest klucz do labiryntu? Nikt bardziej na świecie władzy nie pragnie od niego, niczego prócz władzy człek ten nie pożąda. Złota, nierządnic, zbytku, niczego prócz władzy...

     – Więc mu ją dajmy – powiedział Prymater.

     – Jakże to?! – obruszył się Rydytor – Jemu władzę? Wszak nam się przynależy! Po to by ją odzyskać, zebraliśmy się przecie dzisiaj w tej komnacie!

     – Książę niczem pies posłusznem jest Katszeorowi, a skoro ogon psem macha, my będziem machać ogonem – oznajmił Hozeos.

     – Lecz jak to uczynić? – zapytał Micheops – Katszeor ma za sobą lud, któren wżdy piękną mową zwieść umie, choćby im rzekł, iż piasek pustyni jako Nil mokrem jest, zaś Nil jako piasek suchem! I tak mu uwierzą. Jak więc my...

     – Katszeorowi potrzebne jest złoto. Bez niego lud niebawem zwątpi w suchość Nilu i w piasków pustyni dobrą odmianę – powiedział Prymater – a my złoto mamy...

     – Miałżebym jemu oddać moje skarby?! Przenigdy! – zawołał Rydytor ze złością – Niechże już lepiej w tym dopomogą mu... bogowie!

     – Nie udawaj czcigodny bracie, że wierzysz w bogów – uśmiechnął się zjadliwie Hozeos.

     – Tako rzeczesz? I w temże miałbym być gorszem od was? A niby któż z was w nich wierzy? Znam ja doskonale tajniki naszych świątyń, wszystkie te cuda, sztuczki, głosy... Tak, znam dobrze! A że cenię sobie złoto i wygody nade wszytko? Azaliż ty Hozeosie stałeś się ascetą?

     – Bracia, nie kłóćmy się – rzekł Prymater – wszak nikt nie poddaje w wątpliwość świętej wiary naszej, co wżdy ostoją była dla Egiptu, wszak każden z nas jest świętem mężem...

     – Zwłaszcza dla ciemnego ludu – mruknął pod nosem Rydytor, na głos zaś zapytał – Ile więc mam dać i co za to dostanę?

     – Katszeorowi potrzeba trzydziestu talentów – powiedział Micheops.

     – Aż tyle?! – żachnął się Rydytor.

     – Jeno tyle! Drugie trzydzieści zdołał zagrabić z pomocą fenickich bankierów – zaśmiał się Hozeos.

     – Zróbmy więc tak – ozwał się Divenes – niech każden z nas da po pięć talentów, zaś ty Rydytorze, jako że zgromadziłeś sam więcej złota niż my wszytcy wespół, daj dziesięć. W zamian za to książę Dudenchamon odda nam we władanie ziemię, trzy tuziny wiosek.

     – Skoro mam dać więcej – odparł Rydytor – chcę jeszcze stu niewolników. Niech wykopią mi studnię na dziedzińcu świątyni, bym mógł się ochłodzić w czas upałów. I jeszcze... niech zbudują sadzawkę...

     – Wszak dobrze wiesz Rydytorze, że pod twoją świątynią nie ma żadnej wody – zauważył Micheops.

     – I cóż z tego? Niech kopią głębiej i głębiej! A nuż ją najdą.

     – Bracia, nie pora na sprzeczki – rzekł Prymater – czemże jest stu niewolników wobec naszych planów? Pomyślmy lepiej, jak Katszeora utrzymać na wodzy, by zachłysnąwszy się władzą nie zechciał stopą młodego faraona jako tych mrówek przygnieść nas do ziemi.

     Na chwilę zapadło milczenie, jakoby wszyscy zlękli się słów onych. W końcu odezwał się Divenes:

     – Chaldejskie księgi mówią, że od dziś w trzy miesiące zdarzy się zaćmienie słońca. To zaś zawżdy umacnia wiarę śród prostego ludu, a z nią posłuch dla nas. Trzeba, by przy tej sposobności Katszeor pojął, że jeno nam wiadomem jest dzień, kiedy nadejdzie następne...

     – A więc postanowione, bracia – powiedział Prymater – jako się rzekło, niech ogon macha psem, my zasię będziem machali ogonem.

     Nim nastał świt i płomienne oblicze boga Ra ukazało się na wschodniem brzegu Nilu, świątynię Anubisa opuścił ostatni z zebranych. Rozchodzili się pojedynczo, przemykając pomiędzy pniami palm tak, aby nikt ich nie rozpoznał, niczem złodzieje, uprawiający swoje rzemiosło pod osłoną nocy. A choć go tam przecie nie było, to jednakoż oczami duszy swej całe owo zdarzenie i wszytko, co zaszło potem, dostrzega nader wyraźnie


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.