Koń, jaki jest
Razu pewnego wybrał się był Najjaśniejszy Pan na przejażdżkę konną wraz ze swą faworytą oraz kilkoma dworzanami i wtedy to właśnie nader pechowo na ścieżce przez las wiodącej potknął się koń królewski o wystający kamień, a to z powodu obluzowanej cokolwiek podkowy, narażając tem samem na szwank Majestat Monarchy, jako też obtłukując cokolwiek tę część Majestatu, w której plecy akuratnie kończą swą szlachetną nazwę. Całe zdarzenie, cokolwiek zabawne z oglądu, sprawiło, iż ten i ów z obecnych z trudem jedynie śmiech swój powstrzymał, a to z kolei przez tamtego i owego znowu ze skrupulatnością odnotowanem zostało. Sam zaś Miłościwie Nam Panujący przygodę ową skwitował mówiąc:
– Nie do pomyślenia się zdaje, mości państwo, iżby rzecz takowa w cywilizowanem kraju wydarzyć się mogła!
Zaraz też dodał spoglądając na imć pana Błyskotlickiego, Marszałka Wielkiego Koronnego:
– Mości Marszałku, zajmijcie się waść co rychlej zbadaniem, kto też winę za incydent ów niefortunny ponosi.
Odpowiedź znaleziono bez większego trudu, a to tę mianowicie, że kilka dni wcześniej kowal w sztok się upiwszy, miast nowej, świeżo wykutej podkowy, starą, na wskroś przerdzewiałą królewskiemu rumakowi przypasował. I choć wylano na pysk ochlaptusa, to jednak uczyniono to nader dyskretnie, wielką w całej sprawie upatrując niezręczność. Oto bowiem kuźnię, jako też inne warsztaty w swej osobistej pieczy miał Woźniczy Dworski, któren to kuzynem będąc, choć po prawdzie dalekim, pana Marszałka, jego to protekcji stanowisko swoje zawdzięczał. By więc uwagę w inną stronę obrócić, postanowiono rzeczy całej zbadać fundamenta. I tak oto odnalazła się w pałacowej librarii księga zatytułowana De equo caballo et consuetudinibus eius, materii końskiej w całości poświęcona, zaś jej autorem był ni mniej, ni więcej, jeno dziad imć pana Jana Podlaskiego, Koniuszego Koronnego.
– Najjaśniejszy Panie – zwrócił się do Monarchy Marszałek dzierżąc w dłoni opasłe tomiszcze – to właśnie dzieło sprawcą jest wypadku, któren na szwank zdrowie i reputację królewską wystawił. Autor w niem bowiem uczenie zaleca, by co czas jakiś koniom podkowy wymieniać i tak przecie zgodnie z ową poradą czyniono. Wskazanie jednak fałszywem jest z gruntu, albowiem konie kuć trzeba znacznie częściej, zasię najlepiej dowodzi tego właśnie zdarzenie owo niefortunne, do którego z pewnością nigdy by nie doszło, gdyby nie to, iż zaleceń księgi skwapliwie słuchano.
– No cóż – odparł Król – wywód waszmości nader przekonującym się zdaje, a zatem słusznem ze wszech miar być musi. Autor zaleceń dawno w grobie leży, więc na obronę swą już nic powie. A zatem... księgę spalić trzeba, zaś podkowy mieniać znacznie częściej. To wszystko.
I tak uczynić postanowiono, choć obecny tamże pan Kanclerz jedną jeszcze pieczeń na tem samem ogniu upiec zapragnął. Trzeba wam bowiem wiedzieć, iż miał on dawny zatarg z imć panem Podlaskim, którego, jako się rzekło, dziad tak nieroztropnie w księdze swej doradzał. Polecił był zatem totumfackiemu swemu, Rolnikiewiczowi, by ten podczas jednej z uczt, w obecności dworzan rozmowę poniekąd kłopotliwą zagaił, co tenże skwapliwie uczynił.
– Mości panie – rzekł więc do Koniuszego – jako obaj wiemy, rzecz nader przykra zdarzyła się niedawno Najjaśniejszemu Panu względem konia, którego, jako i insze, macie w swojej pieczy. Mniejsza o przyczyny, atoli przy tej sposobności rzecz bardziej wnikliwego badania godną być się zdaje. Powiedzcież mi zatem, jakiejże to rasy rumaki w stadninach królewskich chowacie?
– Araby czystej krwi, nie inaczej – odparł Koniuszy.
– No przecie, Araby... – zastanowił się Rolnikiewicz – a właściwie dlaczego?
– Cóż dlaczego?
– Dlaczego Araby?
– Wszak to najpierwsza jest rasa wśród koni! Jakichże innych wierzchowców Najjaśniejszemu Panu dosiadać przystoi?
– Najpierwsza, nie najpierwsza... Któż to może wiedzieć? Jednakże, jakoby nie spojrzeć, nie nasza... I by tak rzec, niechrześcijańska... – tu Rolnikiewicz głos zawiesił.
– Imputujesz więc wasze, że z uwagi na wiarę Proroka najlepsze konie mielibyśmy precz przegnać?
– Mniemam, iż takowe pytania zadając, niezbyt wiele pojmujesz waść, panie Koniuszy, z arkanów polityki. Nie dziwota to wcale, albowiem zanadto uwagi poświęcasz grzywom, ogonom, kopytom, podczas gdy kwestie po stokroć ważniejsze jakoś umykają waszmości. Imaginuj sobie tedy bitwę wielką z niewiernemi, z jednej strony sam sułtan z wojskami swojemi nadciąga, jakże licznemi, po drugiej zaś garstka naszego rycerstwa pod sztandarem, co dumnie na wietrze łopocze, zaciekle broni wiary przodków swoich. I oto gdy okrzyk padnie: Bij, kto w Boga wierzy!, cóż tedy poczną poczciwe Araby? Czyli poważą się szarżować na wyznawców Mahometa? A może dadzą tyły, lub nawet wierzgną, uchowaj Boże!
– Wszak to bydlęta bezrozumne jeno, cóż im wiara i tego... przecie... jaką miarą... – począł jąkać się pan Koniuszy do cna skonfundowany takowym wywodem.
– Bydlęta bezrozumne, powiadacie... I na takie bydlę chcielibyście wsadzić Miłościwie Nam Panującego? Na zatracenie?! Mości panie! Wiek wasz już sędziwy, czy nie pora aby pomyśleć o innem zajęciu? Pod lipą usiąść, miodu wypić, wnuki zabawić, pszczół brzęczenia posłuchać, drzemkę sobie uciąć?
Wieść o owej konwersacji nader rychło rozeszła się po pałacu i doszła też niebawem do uszu Majestatu, skutkiem czego pan Jan Podlaski dymisję złożył chcąc nie chcąc, zaś nowym koniuszym mianowano siostrzeńca pana Marszałka, któren to choć na koniach ani rusz się nie znał, to jednak uwielbiał poranne przejażdżki. W tem samem czasie, choć nie wiedzieć czemu, zmieniono też na urzędzie Krajczego, jak i Szambelana – jednym został pasierb, zaś drugim stryjeczny Kanclerza – a potem w miejsce niższych urzędników przyjęto dalszych krewnych obu panów. Mówi się też, że wuj Marszałka ma zostać nowym ochmistrzem, zaś pomocnikiem jego syn rodzony, chocia z nieprawego łoża. I jeszcze w ten sam sposób zmienią się łowczy, cześnik i podstoli, ale to już przecie całkiem odmienna historia.
Zaś owe dzieło o koniach i ich obyczajach? Szczęśliwie ocalało z płomieni. Skutkiem zwykłego niedbalstwa słudzy Marszałka miast w skrzynię z drewnem na opał, cisnęli je w kosz na brudną bieliznę, a potem niosąc praczkom, zgubili tuż obok mojej komnaty. Pierwsze zaś zdanie owej księgi brzmi: Qualis equus sit ab omnibus videtur, co się najlepiej tłumaczy: Koń, jaki jest, każdy widzi. Czyta sobie teraz te słowa i delektuje się nimi