Duszydło
Szedłem w noc ciemną gościńcem mocno zapuszczonem, a droga dłużyła mi się niemiłosiernie. Strudzony byłem wielce i nogi zdawały mi się już niczem z ołowiu, a tu wciąż żadnych osad ludzkich i jeno bór gęsty z lewej, a trzęsawiska w dali, z prawej strony. Za kolejnem zakrętem las się jednakoż przerzedził, i wkrótce dojrzałem chatę strzechą krytą, a za nią jeszcze jedną i parę następnych. Zakołatałem we drzwi, atoli nikt nie odpowiedział, pchnąłem je i wszedłem do sieni – ani w niej, ani w izbach obu, ni w całem obejściu nie było nikogo. A potem szedłem dalej, od chaty do chaty i wciąż to samo – ni bydląt ni ludzi, jakoby zaraza jaka dotknęła całen ów przysiółek. Byłbym więc pewno do cna nadzieję utracił, gdyby nie to, iż w oknie ostatniej chałupy dostrzegłem wątłe światełko, a kiedym już stanął na progu, ujrzałem migoczącą świecę i starca z brodą siwą, pochylonego nad talerzem strawy.
– Pochwalony! – rzekłem.
– Na wieki wieków – odparł – wejdźcie panie, biedak po prawdzie ze mnie, lecz skoro głód wam doskwiera, kawałkiem chleba się przecie podzielę.
– Bóg ci zapłać, dobry człowieku – odparłem – nie wzgardzę twem chlebem, lecz pierwej niźli głód zaspokoję, ty pomóż mi zaspokoić moją ciekawość. Wszak ducha żywego nie ma w tej wiosce prócz ciebie! Rzeknij mi, co się tu wydarzyło!
Starzec spojrzał na mnie z uwagą i zdało mi się, iż łzy dostrzegłem w jego utrudzonych oczach.
– Dyć wszytcy na zatracenie poszli, panie, wszytcy prócz mnie i tego pacholęcia – wskazał na kąt izby, a ja dostrzegłem tam dziecię skulone, wpatrujące się we mnie przerażonem wzrokiem – wszytcy zwieść się dali i potonęli gdzie w bagnach.
– W bagnach, powiadasz? – spytałem – Wszak rzecz to wiadoma, że czart na mokradłach błędne ogniki zapala i zwabia tam wędrowców takich, jak ja, nie przymierzając, co ludzkich siedzib w dali wypatrują, ale wy, miejscowi? Któż to was zwiódł i jakiem diabelskiem sposobem?
– Zjawa bagienna, upiór, Duszydło – on mi na to.
– Duszydło, powiadasz?
– Juści, panie.
– A cóż to takiego?
– Po trochu duch zły z piekła rodem, po trochu zasię zwyczajne straszydło. Stwór ten ma dwa lica i dwoje ust, panie, a każdemi obiecuje to, czego komu najpierwej potrzeba. Pódź za mną, gada, a będziesz miał, co zapragniesz. Pódź za mną i wraz wiedzie na mokradła. A tam grzęzawisko wciąga człeka wciąż bardziej i bardziej, po pas i po szyję, na zatracenie...
– I jakże tak? – spytałem – Wszytkich we wsi zwiodło to wasze Duszydło? Jeno ty żeś się ostał i z tobą to dziecię?
– Juści, panie, tak było. Chłopiec głuchy jak pień i niemowa, a mnie staremu... nic już nie trza, to i po co miałbym tam iść na moczary?
– A wiesz ty, jako też zwodził ten stwór inszych ludzi?
– Wiem panie, juści wiem. Ot, Walentowej, co to dziecisków u niej sześcioro, obiecywało po pięćset talarów na każdą gębę do wykarmienia. A że nie miała co do garnka włożyć, toć uwierzyła głupia i poszła, na zatracenie. Młynarz znów zapożyczył się łońskiego roku w mieście, u lichwiarzy, a że złe czasy przyszły, oddać nie miał z czego. To i mu obiecało wszytkie długi spłacić. I też poszedł na bagna. Karczmarzowi rzekło, że mu arendę spuści, kowalowi, że nową kuźnię mu sprawi. I nawet ksiądz dobrodziej uwierzył, że mu owieczek do trzódki przybędzie. Skończył jako inni.
– No cóż – odparłem – straszne rzeczy prawisz. Pora jednak późna, więc ostańże już z Bogiem, dobry człowieku, mnie czas w dalszą drogę.
– A może przenocujecie tu, panie? – spytał – Noc ciemna choć oko wykol, wszędy straszno, jeszcze pobłądzicie w mroku...
– Nie, nie – rzekłem, bo jakoś nader spieszno mi już było – Bóg ci zapłać za gościnę i za dobre słowo, lecz czas nagli okrutnie.
– Jako chcecie, panie, lecz strzeżcie się złego...
Wyszedłem z chaty i uczyniwszy ledwie parę kroków, ujrzałem niewiastę odzianą na czarno, z licem posępnem i broszką u sukni z brylantów, ode której blask jakowyś tajemny wzrok mój tak przykuł, iżem go ani rusz oderwać nie potrafił.
– Spójrz jeno na się, mości Nadworny – rzekła – kimże jesteś? Błaznem, czyli ruiną błazna ledwie? Czyichże spraw bronisz, czyich interesów, gdy wypisujesz paszkwile wzgardy pełne, tudzież nienawiści?
To powiedziawszy obróciła głowę, lecz miast włosów na ramiona opadających, ujrzałem twarz mężczyzny, okrągłą, uśmiechniętą od ucha do ucha i te oto usłyszałem słowa:
– Jesteś poddanem najgorszego sortu. Dojną krowę waść chciałbyś uczynić z naszego Królestwa.
I oto znów obaczyłem tamtą twarz niewieścią.
– Pójdź za mną, ja dam ci wszak dobrą odmianę! Miast Miłościwego Pana, Księcia Regenta i sług jego najpierwszych prześmiewać, wyszydzać będziesz tych, co zawżdy im szkodzą. Pójdź za mną!
Stwór głowę obrócił i mówił dalej ustami mężczyzny:
– Dam ci zaszczyty, ordery, staniesz przy mem boku, doradzać będziesz, a za to wszytko dukatów ci sypnę bez liku. Co złe, w niepamięć puszczę, obronię, ułaskawię. Pójdź za mną!
– Pójdź za mną, a nie zaznasz biedy! – rzekła niewiasta – Pogrzebiesz piórem każdego nędznika, któren się władzy przeciwić ośmieli, wejdziesz między możnych, maluczkich w proch zetrzesz, w ziemię wdepczesz. Pójdź za mną!
Krok uczyniłem jeden, potem drugi, niczem zaczarowany słuchając słów onych, stwór zaś wiódł mnie w sobie jeno znaną stronę i wciąż namawiał i ciągle złotem sypać obiecywał, na przemian ustami niewiasty gadając, albo też mężczyzny. Ja zaś z każdą chwilą czułem, jako się w grząskie bajoro pogrążam, już po kolana, po pas i po szyję nurzam się w jakiemś straszliwem trzęsawisku...
A gdym się ocknął zlany zimnem potem, a przy tem splątany pierzyną, która do cna krępowała me ruchy, noc była ciemna jeszcze i jeno smuga światła wątłego miesiąca sączyła się oknem na mur i posadzkę komnaty, zdając się niczem zjawa blada i ponura. Bogu dzięki! Szczęśliwie sen to był jeno, a jeśli i wam kiedy przyśni się takowy, to budźcie się zeń co rychlej tak, jako uczynił to właśnie tej nocy