Antybłazen
Pewnego razu, kiedym o wieczornej porze przemierzał puste już krużganki, idąc ku swej komnacie w zachodniem skrzydle zamku, minąłem człeka pewnego, co z wyglądu i ubioru tak bardzo nijaki się zdawał, że i ja nijak rzec bym nie potrafił, czym go już kiedy spotkał, czyli też nie. I pewnie nie zwróciłbym nań najmniejszej uwagi, gdyby nie to, iż, skoro się już oddalał, posłyszałem jak mamrocze pod nosem: Psi pomiot w czapce z dzwoneczkami, ciekawe komu dzwonki te skradł po łajdacku...
– Hej, wasze, zatrzymaj się! – krzyknąłem doń słysząc te słowa.
Stanął w miejscu i w stronę mą głowę obrócił, zaś na jego twarzy ujrzałem wyraz przerażenia, zaiste takiego, jakie się mało kiedy widuje.
– Do mnieś waść mówił? – spytałem go głosem gniewnem i donośnem.
– Przysięgam panie, że nie! – wybełkotał.
Dobyłbym już pewno pałasza, by rzecz honorową na miejscu rozstrzygnąć, gdyby nie to, iż odpowiedź jego zupełnie z pantałyku mnie zbiła. Spytałem zatem:
– Do kogóż tedy wypowiadasz swe słowa? Wszak prócz nas dwóch nikogo tu nie ma!
– Do siebie samego... – rzekł wielce zmieszany.
– Jesteśże acan przy zdrowych zmysłach, do się samego mówiąc?
– Mniemam, że i owszem... – odparł.
– Czemu tedy do się samego mówiąc moją osobę obrażasz? A może kogo inszego widziałeś tu w czapce z dzwoneczkami?
– Ani trochę, panie, lecz wierzajcie mi, żem was obrazić nie miał w ogóle zamiaru. Słowa me istotnie obelżywemi wydać by się mogły, a nawet winny, jednakowoż dla wprawy jedynie je wymawiam, nic złego nie mając na myśli. W rzeczy samej wielką mam dla waszeci atencją, lecz w iniuriach wciąż wprawiać się muszę.
– A któż ci każe się w nich wprawiać? – spytałem wielce już skonfundowany.
– Pan Podkanclerzy zatrudnił mnie snadź na urzędzie, którego nazwa tak tajną pozostaje, iż nawet ja sam jej nie znam, jednakoż powinności swe aż nadto rozumiem i spełniać się staram, jako potrafię najlepiej.
– Zatem powinnością twoją obelgi obmyślać?
– Nader trafnie ujęliście to, panie.
– Jakże to? Cóż to za urząd? Toż pierwszy lepszy szewc tak umie, może nawet lepiej od waści!
– Och nie! – uśmiechnął się tajemniczo – Szewc klnie po prostacku, ja zaś z wyrafinowaniem plugastwa dobieram do osoby, całen jej charakter mając na względzie, czyny wszelakie, genealogią...
– Genealogią, powiadasz?
– Nie inaczej panie. Chętnie objaśnię wam to, jeśli tylko wraz ze mną do pracowni mej udać się zechcecie.
Trudno, żebym odmówił, gdyż koniec końców ciekawość sroga mnie zdjęła, by się czego więcej o profesji owej dziwacznej wywiedzieć. Weszliśmy zatem do komnaty, pośrodku której stół wielki ustawiono, na niem pergamin rozpostarty leżał, a na pergaminie z pieczołowitością wielką drzewo wymalowane i u każdej gałęzi konterfekt z inskrypcją wszytko objaśniającą.
– O tu, spójrzcie panie! – wskazał na sam czubek drzewa, przysuwając bliżej świecę.
– Wszak to Hrabia Lwowski – rzekłem z niemałem zdumieniem.
– We własnej osobie – odparł – na niego to wczora zlecenie mi dano. A teraz spójrzcie tutaj.
– Dziad jego, Josephus.
– Otóż właśnie. Rozpustnik, hulaka, a do tego zdrajca. W wojnie sześcioletniej z wrogiem się sprzymierzył i własnych rodaków mordował...
– Co też acan mówisz?! – zaprotestowałem – Człek to był uczciwy i nad wyraz prawy! Po stronie króla walczył, wszak wszytcy to wiedzą! I nawet order za owe zasługi wręczył mu pradziad Miłościwie Nam Panującego.
– Jedni tak mówią, inni znów inaczej... Król order wręczając w podeszłem był już wieku i kto wie, czy na demencją nie cierpiał. A skoro cierpiał, łacno zasługi ze zbrodnią mógł przecie pomylić. A skoro pomylił, trzeba by rozważyć, czy orderu owego odebrać by nie należało, pośmiertnie rzecz jasna... Kimże zatem był szlachcic, któremu ordery się teraz odbiera? Wzorem cnót wszelakich, czy też podłem zdrajcą? Ergo, jeśli był zdrajcą, krew owa zdradziecka w żyłach synów jego też płynąć musiała, jako i wnuków przecie. Ergo, zdrajcą być musi również Hrabia Lwowski, ów hultaj przebrzydły, łajdak jakich mało, oszust i oszczerca, złodziejskie nasienie, świński łeb w łajnie krowim unurzany...
– Dość już! Dość tego! – krzyknąłem wzburzony.
– Chciałeś wasze istotę mej profesji pojąć – skłonił się z uśmiechem – ja osobiście nic nie mam przeciwko Hrabiemu, ani przodkom jego, jednakże pracę mą wykonywam z najwyższem staraniem.
– Toż to praca kata!
– Do pewnego stopnia, choć wyrok otrzymawszy, głów przecie nie ścinam, jeno nurzam je w rynsztoku.
– A któż ów wyrok na Hrabiego wydał? – spytałem.
– Odgadnijcie sami, panie. To jedno wam powiem, iż mąż ów świątobliwy doktorem filozofii jest, w teologii nie mniej obeznany i że jemu to nadzór nad uniwersytetami w Królestwie naszem powierzono...
– Być nie może! – rzekłem, chocia przyznam szczerze, iż rzeczy z pozoru niemożliwe, coraz mniej niemożliwemi zdawać mi się jęły. On zaś uśmiechnął się jeno szelmowsko i nic nie powiedział. W tejże przecie chwili dostrzegłem w półmroku wiszący na ścianie inszy pergamin, również z drzewem, co jednak tak powszechnie znanem było, że aż oniemiałem z wrażenia.
– A to...? Tem też się waść zajmujesz...?
– Ach skądże by znowu! To przecie niedościgły przykład, genealogiczny, by tak rzec, ideał. Spoglądam nań po to, by kontrast właściwy uchwycić.
Podszedłem ku ścianie i wzrok skierowałem ku korzeniom drzewa, gdzie protoplasty rodu nalazł się konterfekt.
– No cóż – westchnąłem – mówiąc całkiem szczerze, człek ten był łotrem, co miasto całe spalił, starców, kobiety i dzieci w pień wyrżnął, a z bogactwami tem sposobem zdobytemi do kraju powrócił...
– Co też, panie, mówicie! – skarcił mnie natychmiast – Wszak niewiernych do nogi wybił, a to cnota wielka i zasługa w niebie, zaś dzielność owa we krwi potomków jego aż po nasze czasy! To zaś tu – na stół wskazał – ohydne plugastwo.
I wtedy, wyznam szczerze, prócz pergaminu z genealogią rodu Lwowskich, dostrzegłem coś jeszcze w samem rogu stoła: jakby wolumin w skórę oprawny, atoli obwiązany postronkiem, a na postronku pieczęć lakiem uczyniona. Na grzbiecie zaś skreślone czyjąś ręką: Kniaź Bolko.
– A to, cóż takiego? – spytałem zadziwiony.
– Sekret wielki, panie, najprzedniejsze z dzieł moich. Rzec wam dziś więcej nie mogę, ale dzień przyjdzie, gdy prawdę poznacie. Wiedzcie jeno, iż księga ta osobliwem trafem się wkrótce odnajdzie, a naonczas otwarta, niczem kartacz w gnojownik rzucony wybuchnie. Łajna z tego będzie co niemiara, a iluż uczonych zajmie się jego natury badaniem! – tu zaniósł się śmiechem zaiste szatańskiem, podczas gdy ja, zbrzydzony tym do cna, wyszedłem z człeka onego pracowni i krokiem śpiesznem udałem się prosto ku swojej komnacie.
Tak wiele obaczywszy onego wieczora, nie poznałem jeno, jako się też ów urząd nowo utworzony zowie i wciąż nad tem w głowę zachodzę. Lecz cóż, skoro rolą błazna jest śmiechem chłostać rządzących, a powinnością tego oto, oszczerstwa podłe i kalumnie okrutne obmyślać na ludzi, co się rządzącem przeciwią, to chyba wszak słusznie Antybłaznem postanawia niniejszem nazwać swoje przeciwieństwo