Wojna
Nowoczesność zawitała do naszego Królestwa, a dokładniej, baron pewien, zamożny wielce, podług najnowszej angielskiej mody gazetę otworzyć postanowił. Kuryerem Powszednim ją nazwał i dzień w dzień na sprowadzonej z Londynu maszynie, parą napędzanej, nakład drukował. Czytano więc Kuryera we dworach szlacheckich i w domach mieszczańskich, w urzędach i na plebaniach i nawet Najjaśniejszy Pan przy śniadaniu na pierwszą, a czasem i drugą stronę okiem rzucić raczył. Wielce ciekawe rzeczy można było w gazecie onej odnaleźć, wieści ze stolicy i z kraju i ze świata całego. I zdawać się mogło, że nowości nigdy nie zbraknie, aż jednak nastał czas letniej kanikuły, przez znających się na rzeczy ogórkowym sezonem zwany. Wyjechał był wówczas pan baron z rodziną na całe dwa miesiące do badów, redaktorom skrupulatnie przykazawszy powinność swoją czynić i dnia każdego numer czytelnikom do rąk oddawać.
Łatwo było jednak panu baronowi powiedzieć, trudniej zaś zrobić, boć przecie latem mało co w stolicy, a nawet i za granicą się dzieje. Rozpisywali się tedy redaktorzy, skoro jeno wieść jaka przyszła, kwiecistymi słowy tekst przyozdabiając, byle go tylko jak najwięcej wyszło. Pisali też o rzeczach takich, co w czas inszy mało godnymi uwagi by się zdały: a to że włościaninowi jakiemu krowa sąsiada w szkodę poszła, przez co synowie jego tamtemu gębę obili, a to znów, że się mieszczka jedna kubeł śmieci na jarmarku wyrzucając tak wykopyrtnęła, że się jej spódnica całkiem odwinęła, siedzenie gołe odsłaniając i tym samym zgorszenie publiczne czyniąc. Nawet i tego jednak ledwo stało, by numer jako tako wypełnić.
Aż zdarzyło się, że pan Redaktor Naczelny, upalnym piątkowym popołudniem, po skończonej pracy, na kufel zimnego piwa do gospody wstąpił, a sącząc je deliberował, o czymże by tu jeszcze napisać można. I byłby już zapewne w rozpacz czarną wpadł, gdyby nie to, że akurat kota równie czarnego zoczył i czerń owa osobliwym trafem wielce ciekawą myśl mu nasunęła, nad której urzeczywistnieniem niemal całą sobotę spędził.
I tak pokazał się w poniedziałek w Kuryerze artykuł wcale obszerny o pewnym państwie w samym środku Afryki – jak się domyślacie, z palca wyssanym – któremu pan redaktor murzyńską nazwę Bingo nadał. Państwo owo zwaśnione było wielce ze sąsiadem swym, Królestwem Bongo, a to na skutek tego, iż rzeka graniczna wysychając raz w roku, zawsze potem cokolwiek koryto zmieniała. Ma się rozumieć, jeografię ową pan redaktor nader sumiennie na dwóch stronach gazety objaśnił.
We wtorek już dwa się artykuły w Kuryerze pojawiły, jeden punkt widzenia Bingo na sprawę całą prezentujący, drugi zaś ukazywał, jak się też na nią w Bongo zapatrują. Łatwo odgadnąć, iż skrajnie odmienne były owe perspektywy.
Dnia następnego doniesienia nadeszły, że oto człek pewien w Bongo, atoli tuż przy granicy z Bingo mieszkający, z pory suchej korzystając trzy swoje świnie przez rzekę wyschniętą przeprowadził, do syta napasł i wraz z nimi do wioski powrócił, konfuzję tym wielką w państwie sąsiednim czyniąc.
Nastał dzień czwarty i oto w Bingo posła Bongo przed oblicze króla, co zwał się Bantu, zawezwano i zbesztano go solidnie, najpaskudniejszych murzyńskich słów przy tem używając.
W piątym dniu w Bongo retorsje podjęto, a to że posła Bingo do króla Ubuntu przywiedziono i na goły zadek w obecności dworu całego tuzin rózeg mu wlepiono.
Incydent takowy bez stosownej riposty obyć się nie mógł, wobec czego w sobotę król Bantu publicznie króla Ubuntu obraził, czarnuchem go nazywając, chociaż tamten ledwie nieco ciemniejszej od Bantu był karnacji.
Skutkiem tego w poniedziałek – w niedzielę bowiem Kuryer nie wychodził – Ubuntu wojnę wydać Bantu postanowił, w związku z czym ekspedycję karną tuż za granicę Bongo wysłano i pobliski przysiółek splądrowano aż do cna.
We wtorek zapadło złowrogie milczenie. Niby nic się nie działo, jednakowoż cała redakcja rozpisywać się jęła o możliwych konfliktu konsekwencjach, przeróżne warianty spraw obrotu prezentując, a nawet i dywagując, co też złego naszemu krajowi mógłby on przynieść.
Jakoż i stało się, bo zaraz we środę doniesienia o tem nadeszły, iż wojownicy z Bingo do Bongo się wdarli i trzy wioski z dymem puścili, mężczyzn w pień wyrzynając, dzieci w niewolę biorąc, zaś kobietom los gorszy od śmierci gotując.
Na dalszy rozwój wypadków niewiele czekać trzeba było – we czwartek nie inaczej, jeno dwie armie naprzeciw siebie ruszyły, w łuki, dzidy, oszczepy i tasaki zbrojne, co do niechybnej eskalacji konfliktu i bitwy potężnej, w skutki brzemiennej, doprowadzić by musiało i doprowadziłoby zapewne, gdyby nie to, iż wielce osobliwa rzecz się wydarzyła. Oto bowiem imć panu baronowi, u wód bawiącemu, kilka numerów Kuryera w międzyczasie pocztą doręczono, skutkiem czego depesza do redakcji nadeszła tej oto treści: „Skończyć mi zaraz tę głupią wojnę, bo na pysk powylewam.”
Mój Boże! Gdybyż to wszystkie wojny taki właśnie finał znajdować mogły! I tego właśnie sobie i Wam, Moi Drodzy, życzy dziś