Lizus
Zdarzyło się to bardzo dawno temu i nie w kraju naszem, jeno w Rzeczypospolitej Rzymskiej, za konsulatu Marka Lepidusa, kiedy to Juliusz Cezar ledwie dwadzieścia dwie wiosny sobie liczył, a dokładniej, w kalendy październikowe, dzień pogodny i ciepły, choć przecie nie tak już upalny, jakby to jeszcze miesiąc wcześniej było.
Wtedy to pewien czcigodny senator, imieniem Publiusz Secundus Prezes, rozrywki umysłowej spragniony, dysputą filozoficzną odbyć zapragnął. Jako że jednak wszytcy znajomi jego sprawom publicznem przeważnie się poświęcali, a od sztuk wyższych stronili, udał się Prezes na targ niewolników, by interlokutora jakiego nabyć. Wpadł mu też w oko Grek pewien, nadzwyczaj mądrze się wysławiający, imieniem Lyzos, co, jako jest wiadomem, w łacińskim języku Lizus brzmieć winno. I mimo iż handlarz aż dwadzieścia tysięcy denarów zań żądał, Prezes się tem ani rusz nie zraził, jeno na tysiącach dziesięciu targu dobiwszy, filozofa nabył. A suma to przecie i tak była znaczna.
Zaraz też do swego domu, u stóp Wzgórza Palatyńskiego stojącego powróciwszy, postanowił nowy nabytek wyprobować i wdał się z niem w dyskurs o istnieniu świata. I rzec trzeba, iż wielce usatysfakcjonowanem się poczuł, kiedy mu Lizus wywód uczony przedstawił, podług którego, jeśliby świat miał nie istnieć, mógłby to uczynić zaledwie na jeden z siedmiu sposobów. Następnie każdy z owych wariantów nieistnienia w szczegółach objaśnił, a przy tem tak druzgocącej krytyce poddał, że oczywistem się stało, iż nie inaczej, jeno świat istnieć musi.
Następnego wieczora wydawał Prezes ucztę skromną dla grona najbliższych przyjaciół i skoro jeno goście nieco się posilili, zaś niewolnicy kolejny raz napełnili czary sabińskiem winem, zdecydował gospodarz pochwalić się swem filozofem i zawezwawszy go, ofertę uczynił przyjaciołom, by mu jaki temat pod rozwagę zadali.
– Powiedzże nam co o pięknie – rzucił na to Marek Blazjusz Pulcher, patrycjusz znamienity, w sztukach wszelakich rozmiłowany, a i dobre dzieło od taniej tandety w mig odróżnić potrafiący.
Skłonił się tedy Lizus, po czem poglądy Pitagorasa i Arystotelesa pokrótce wyłożywszy, dygresją własną na temat transcendencji przedstawił, która na kategorie piękna rzutować przecie musiała, zaś całen swój wywód krótkiem stwierdzeniem zakończył:
– A ponadto uważam, iż najpiękniejszem jest Prezes.
Zbiło to z tropu słuchających tak srodze, iż przez chwilę w ogóle nikt się nie ozwał, po czem wreszcie sam Prezes zaśmiał się głośno:
– No, żart przedni udał ci się Lizusie! W oracyją o pięknie włączyć moją postać, któren to lat sześćdziesiąt z okładem sobie liczę, zasię do twarzy i figury Febusa snadź i za młodu daleko mi było!
Filozof atoli z powagą w głosie odparł:
– Siła umysłu daleko więcej piękna ciału przydaje, niźli kształt przyrodzony i wdzięki młodości.
– Toć i prawda, Publiuszu – rzucił na to Pulcher, chcąc gospodarzowi przyjemność sprawić – zaiste mądrego masz niewolnika!
Podobnież inni goście przytakiwać jęli, już to, bo sami wieku podeszłego dożyli, już to chcąc się przypochlebić.
Dnia następnego zamierzał nawet Prezes Lizusa skarcić za nie dość przemyślaną, podług niego, wypowiedź, jednakowoż odmienne go sprawy zajęły i dał temu pokój. Po południu zaś inna wcale myśl do głowy mu przyszła, zaczem posłać kazał po Trazyniusza, jednego z najwięcej zdolnych portrecistów w mieście, aby mu popiersie w marmurze wyrzeźbił, a kto wie, może i statuę na cokole, albo pomnik konny słusznej wysokości.
Temczasem odwiedziła Prezesa grupa senatorów, pośród których był młody jeszcze i nader ambitny Seweriusz Costa, a wszytcy oni, do stronnictwa Optymatów należeli, w którem to Prezes prym wodził. Przybyli zasię w tem celu, by kandydaturę na urząd kwestora uzgodnić. Usiedli więc w atrium, po czem Prezes Lizusa przywołał, iżby z dyskusji co najważniejsze wynotował, albowiem o rzeczach istotnych rozmowa być miała.
– Otóż sądzę, Publiuszu – ozwał się Costa – że kandydatem najlepszem na ten urząd byłby Berezjusz.
Nie spodobał się jednak ów pomysł Prezesowi. Berezjusz, przyjaciel Costy, nie tak dawno za pieniądze z kasy państwowej zboże w Egipcie nabył i miał je ludowi rozdać, jednakowoż napad piratów na okręt swój sfingował, zasię całen ładunek potajemnie piekarzom za dobrą cenę przedał i wielce się na tem wzbogacił. Nie o to szło jednakoż, bowiem sprawę całą, dobrze Prezesowi znaną, umiejętnie zatuszowano, lecz raczej o to, iż Berezjusz z natury swojej nigdy lojalnością nie grzeszył i pewne rzeczy nie po myśli Prezesa rozstrzygać mógłby. Samego zaś Costę uważał Prezes za kanalię, atoli użyteczną. Tak więc nie chcąc ani jego, ani towarzyszących mu senatorów do siebie zrażać, wyraził się nader ostrożnie:
– Uważam, Seweriuszu, iż kwalifikacje Berezjusza na innych urzędach zdatniejszemi okazać by się mogły.
– Nie masz racji, Publiuszu… – zaoponował Costa, któremu Berezjusz w rewanżu złoto na przekupstwa przy staraniach o urząd pretora obiecał, jednak nim zdołał myśl swoją dokończyć, Lizus znad tabliczek woskowych głowę podniósłszy, rzucił krótko:
– Prezes ma zawsze rację.
I to właśnie aż tak bardzo Costę, skądinąd niezbyt zresztą zmyślnego, z pantałyku zbiło, iż całkiem języka w gębie zapomniał, wobec czego Prezes, również nieco, choć jakby mniej słowami sługi swego zaskoczony, własnego protegowanego zaproponował:
– Maksencjusz Antoniusz, nie kto inszy, jeno on, Seweriuszu!
To słysząc, na równe nogi zerwał się Lizus i cnoty nieznanego sobie Antoniusza pod niebiosa wychwalać zaczął, nadzwyczajną wprawą w retoryce się wykazując, a przy tem co rusz roztropność Prezesa podkreślając. Rzecz jasna, nie mógł wiedzieć Lizus, iż Antoniusz za złoto na sformowanie nowych legionów przeznaczone, latyfundium nieliche w pobliżu Peruzji nabył, którą to sprawkę jednak kilkoma zręcznemi sztuczkami ukryć się udało. Chocia z drugiej strony, nawet gdyby był o tem wiedział, toć przecie i tak oracyją podobną by wygłosił.
Nie inaczej się następnie stało, jeno przybyli goście jeden po drugiem poczęli Prezesowi przytakiwać, Antoniusza chwalić i jeno Costa miał się z niepyszna, aliści słowem się już nie odezwał, cokolwiek wylękniony, iż w politycznych układach samotnem pozostać może, a to niechybny koniec jego starań o urzędy oznaczać by musiało.
Prezes zaś po tem zdarzeniu pewności jeszcze większej co do własnych sądów nabrał i choć świadom był zawsze, iż onegdaj błędy przeróżne popełnił, toć do przekonania przyszedł, iż z wiekiem mądrości, a i nieomylności przybyć mu musiało. Polubił też nader Lizusa, któren odtąd zawżdy mu towarzyszył, słowem celnem nieraz jeszcze w politycznych rzeczach dopomagając, a w szczególności głosząc, iż nikt bardziej od Prezesa na urząd konsula się nie nadaje i nikt lepiej odeń Rzeczypospolitej nie naprawi. Przywykł też Prezes do pochwał i niechby mu się jeno stronnik jaki nawinął, co by nie dość cnoty jego rozgłaszał, zaraz się mógł z karierą swoją żegnać.
Czy został Prezes konsulem? Tego wszak nie wiemy, albowiem milczą na ów temat i Tacyt i Swetoniusz i inni dziejopisarze. Można więc rzec, iż odszedł na – jako się zowie – historii śmietnisko, wraz ze swem wiernem Lizusem, rzecz jasna.
Zaś co do samej Rzeczypospolitej Rzymskiej, to już niebawem Cesarstwem się stała, o czem przy tej okazji przypomnieć Wam pragnie