Dziura w moście
Nastało kilka ciepłych, jesiennych dni, mnie zaś przypomniało się lato, jako też historia, co to się wydarzyła zaraz u początku kanikuły. Owóż postanowił Król Jegomość wyjechać na parę tygodni do swej letniej, wiejskiej rezydencji, jednakoż nie tak, jak to miał we zwyczaju czynić, z ciżbą dworzan, a tylko z jedną młodą dwórką, co nie tak dawno zjawiła się była w pałacu i swoją osobą wielce zainteresowała Najjaśniejszego Pana. Tym samym ja, Błazen Nadworny, pozostałem na miejscu, a nie mając kogo bawić swymi facecjami, popadłem w błogie lenistwo, któremu zresztą wcale sprzyjał letni nastrój. Aby jednak już tak do reszty nie zgnuśnieć i z wprawy nie wyjść, począłem przyglądać się nieco uważniej otaczającej nas zewsząd rzeczywistości, a obserwacje swoje spisywać kiedy niekiedy szczyptę ironii im przydając i tak doprawiwszy, na pałacowej gazetce wieszać, w sieni wielkiej, tuż obok potężnych schodów na wyższe i zacniejsze piętra wiodących.
Anim się też obejrzał, jak zaprosił mnie na swoje komnaty Kanclerz Wielki Koronny – nie sam, rzecz jasna, jeno przez umyślnego. Zjawiłem się tedy pospiesznie, a znalazłszy gospodarza pochylonego nad słusznych rozmiarów stołem z ciemnego dębu uczynionym, pozdrowiłem go uprzejmie. Ten skinął w odpowiedzi głową i wskazawszy mi zydel rzekł tak:
– Słuchajcie no, Nadworny, może i Najjaśniejszy Pan ma z was uciechę, jednakowoż mnie jakoś te wasze historyjki, co to je od paru dni wedle schodów wieszacie, no więc mnie one zupełnie nie śmieszą... – tu zawiesiwszy głos przyjrzał mi się badawczo.
– No cóż – odparłem – z poczuciem humoru pono, jak i z gustem, rzecz względna.
– Znaczy, że ja nie mam poczucia humoru? – w głosie jego dało się wyczuć irytację.
– Nie, nie, tego wszak nie rzekłem – zaprzeczyłem skwapliwie – szło mi raczej o to, iż de gustibus non disputandum est, każdy inny miewa, a z poczuciem humoru podobnie być musi, jednego zatem może coś śmieszyć, a drugiego znowuż nie bardzo.
– Wiecie co? A ja myślę, że Miłościwie Nam Panującego to bardziej śmieszy ta wasza czapka z dzwoneczkami, niż wasz dowcip. No bo cóż niby zabawnego być może w tym, o tu... – wyjął z kieszeni kaftana pomięty pergamin, na którym swój własny charakter pisma rozpoznałem, bez wątpliwości wszelkiej z gazetki zdjęty – o tu, że „Most oddano w użytkowanie, który jednakowoż dziurawy, a przy tem nie poprzez rzekę prowadzi, a obok niej, na jednym brzegu samopas stoi”. No i co w tym śmiesznego?
– Jakoś tak – odparłem – że niby po co było ten most budować? I jeszcze na nim wyboje sztuczne rychtować, a obok płoty stawiać, co to zupełnie perspektywę na okolicę całą zasłaniają?
– Jak to po co?! – obruszył się – po to, żeby nim ludzie chodzili, a płoty z tego względu, że jak wóz jaki przejeżdża, to turkot się robi niemiłosierny i spokojny sen okolicznym włościanom zakłóca. Wyboje zaś, by się woźnice zanadto nie rozpędzali konie jak durni smagając, bo i z tego ambaras być może.
– Jednakowoż kto takim mostem chodzić, albo i jeździć będzie, skoro tuż obok gościniec biegnie jak malowanie? – zapytałem rzeczowo.
– Postawi się hajduków i na most będą kierować, a jeszcze myto zbiorą – odparł bez chwili wahania.
Stropiła mnie nieco owa argumentacja, jednakże za wygraną nie dałem.
– No dobrze, a czy nie lepiej było most przez rzekę postawić, jako to wszędzie w świecie czynią?
– A nie lepiej! – podniósł głos i dłonią w stół pacnął – Nie lepiej, bo nie! Edykt taki wszak jest, przez samego Najjaśniejszego Pana na piśmie potwierdzony, że skoro w Królestwie naszym rzeki w linii północ–południe płyną, to i wszystkie mosty w linii wschód–zachód stać winny. Może to waszym zdaniem niemądre, co?
– Nie, no skądże – zaprzeczyłem skwapliwie – jednakże skoro tutaj akurat rzeka cokolwiek zakręca i w linii wschód–zachód płynie, to może jednak...
– Edykt jest edykt – uciął krótko – i nikt mu się przeciwiać nie będzie. A kto wie, może się jeszcze kiedy nowe koryto przekopie i rzekę naprostuje? Wtedy to most jak znalazł będzie. I to piękny, sam Nadworny Architekt rękę do niego przyłożyć raczył!
Architekt był szwagrem Kanclerza, więc postanowiłem nie wdawać się już w dyskurs o wyglądzie mostu, choć rzec muszę, iż w życiu swoim siła zacniejszych widziałem. Odrzekłem więc jeno:
– Może i piękny, lecz cegły jakoś mizerne, pękają, zaprawa się sypie, a w samym środku dziura, choć przecie dopiero co otwarty.
– Sypie, nie sypie, pękają, nie pękają... Majster, co go budował, najmniejszej zapłaty żądał, więc i nie dziwota. Zresztą z torbami poszedł i tyle go widziano. Ma za swoje. A będzie trzeba, to się most poprawi... – pomyślał chwilę, po czym nagle krzyknął, że aż ku górze podskoczyłem – A wy wiecie, ile złota na tym zaoszczędzono? Wszyscy wyżsi urzędnicy Kancelaryji gratyfikacje dostali!
– To może choć taki sens tego mostu – rzuciłem pod nosem trochę w odruchu – że niby te gratyfikacje...
I już mi do głowy przyszło, że Kanclerz na moje dictum niczym kartacz jaki wybuchnie, atoli on spojrzał na mnie jeno nader uważnie, po czym jął mówić całkiem już uspokojony:
– Słuchajcie Nadworny, nie róbcie z siebie błazna! Na te gratyfikacje to u nas imć panowie ciężko pracują, nie to, co wy! Tylko głupie żarciki i facecje wam w głowie. A może byście się tak do jakiej roboty wzięli, co? Może byście tak napisali, jako się Królestwo nasze rozwija? Ile to uczynić zamierzamy w latach najbliższych blaskiem Miłościwie Nam Panującego oświeceni? No? Sami widzicie! A i wam czasem cokolwiek złota skapnie. Rad jestem, żeście w końcu pojęli...
To rzekłszy nie dał mi już nic powiedzieć, jeno wstał, po ramieniu poklepał, dłoń do ucałowania podał, po czym ku drzwiom odprowadził. Ja zaś skłoniłem się nisko i wyszedłem, przyrzekłszy sobie solennie, iż nic już na gazetce wieszać nie będę, bo i tak nikogo to w pałacu nie rozbawi. Najwyżej Wam, moi drodzy, o tym i owym w czas jaki potajemnie doniosę, co też właśnie niniejszym czynię.