Błazen Nadworny - Obraza albo o granicach wolności

Spisano dnia 16 sierpnia A.D. 2020

Obraza albo o granicach wolności


     Na próżno czekaliście listu mego w przeszłą niedzielę, lecz czytając dalej, wraz pojmiecie, żem go żadną miarą posłać Wam nie mógł. Zacznijmy jednak ab ovo.

     Wielce smutny i tragiczny przypadek w Neusiedl popsuł wszytkiem nam kanikułę. Pierzchła letnia beztroska, jako też niczem niezmącona radość leniwie płynących, upalnych dni. Konwersacja przy posiłkach nie kleiła się ani trochę i nikt też jakoś nie był już skory do kąpieli w jeziorze. Utraciwszy preceptora fechtunku, mały Johann Christian posmutniał, a choć jak mógł, starał się być dzielnem, to przecie gdy zdawało mu się, że nikt nie widzi, pochlipywał po kątach. Podobnież sposępniała Ana Sofía, która upodobniwszy się chyba jeszcze więcej do Infantki Małgorzaty z płótna Velázqueza, całemi dniami w milczeniu bawiła się swą ulubioną lalką.

     Jakie dwa dni po nieszczęśliwem utonięciu pułkownika Szilágyi wyjechała Księżna von Kossowski. To samo chciałem uczynić i ja, lecz zaklinany na wszytkie świętości przez Leopolda, zgodziłem się pozostać aże do soboty. Odbyliśmy więc razem jeszcze parę konnych przejażdżek, a to do Rust, a to znów do Sopron, albo do Eisenstadt, wspominając studenckie czasy, bądź też dyskutując żywo o sytuacji politycznej w Europie. W końcu jednak nadszedł czas pożegnania.

     Wyznam Wam, iż przyjeżdżając do Neusiedl, powziąłem był zamiar powrócić do Kraju najkrótszą bodaj drogą, przez Węgry, atoli po owem niefortunnem przypadku Pułkownika, jakoś odeszła mi ochota i miast do Preßburga, udałem się na powrót do Wiednia, by przenocowawszy w mieszkaniu Löwendorfów, niedzielnem rankiem, zaraz po wysłuchaniu mszy w przylegającem do kamienicy Schottenkirche, ruszyć do Brün i dalej, do Olmütz. W Ołomuńcu właśnie zamierzałem stanąć na kolejny nocleg, lecz, jak się zaraz okaże, wszytko to ani rusz nie było mi pisane.

     Minęło południe jakem wysiadł z bryczki na rogu Schottengasse i Freyung i już miałem wejść do bramy, gdy jak z pod ziemi wyrośli tuż obok mnie dwaj, odziani w czarne żakiety, ichmoście. Niższy i tęższy, z sumiastemi wąsami, nie uchyliwszy nawet cylindra i nie zaprezentowawszy się, rzekł do mnie krótko:

     – Pójdziesz waść z nami.

     – Skoro waszmościowie też tutaj... – rzekłem niepewnie, wskazując dłonią bramę.

     – Ani trochę – odparł drugi, zaczem obadwaj wzięli mnie pod ramię i zawiedli do stojącej nieopodal dorożki, a wepchnąwszy do środka, wsiedli doń takoż i zaryglowali drzwi.

     Fiakier ruszył w stronę Am Hof, ale minąwszy plac, jechał dalej ku Graben, by jeszcze przed Tuchlauben skręcić w lewo, w Seitzergasse. Wówczas to nabrałem pewności – właśnie tutaj, w okazałem gmachu pod numerem czwartem mieściła się osławiona Polizei–Oberdirektion.

     Najsampierw zawiedziono mnie na piętro i kazano czekać pod jakiemiś drzwiami, przy czem wyższy jegomość pozostał ze mną na korytarzu, podczas gdy niższy wszedł do środka. Po dłuższej chwili drzwi rozwarły się, wąsacz wyszedł i dał głową znak swojemu kompanowi, zaczem obadwaj znów wzięli mnie pod ramię i poprowadzili ku inszem schodom. Zeszliśmy niemi aż do podziemi, ciemnych i obskurnych kazamatów, gdzie na powrót kazano mi czekać. Nie nazwałbym mego samopoczucia dobrem, zwłaszcza że od końca korytarza raz po raz dobiegały stłumione krzyki – zapewne jakiegoś nieszczęśnika przymuszano właśnie do zeznań. Mniemam iż pobladłem srodze, jako że zimny pot wystąpił mi na skronie, kolana drżały, serce biło nader szybko, żołądek zaś podchodził do gardła. Przeciem nie uczynił nic złego – starałem się przemawiać w duchu sam do siebie – a skoro tak, to też nic nie może mi grozić. Siła takowej autoperswazji była jednak nikła. Dodam, iż przez całen czas od aresztowania żaden z mych opiekunów nie ozwał się do mnie ni słowem, i to mimo, iż nieraz probowałem ich zagadywać.

     W końcu, po jakiej godzinie, albo i nie, bo czas dłużył mi się niemiłosiernie, jeden ze szpicli oddalił się kędyś, jednakoż wkrótce powrócił i kazał iść za sobą. Drugi pchnął mnie i tak ruszyliśmy kolejnemi schodami w górę, atoli tem razem nie na piętro, lecz na mezzanin. Tu wprowadzono mnie do pokoju i kazano siadać. Zza pokaźnego, dębowego biurka wpatrywał się we mnie uważnem wzrokiem jegomość o krągłej, rumianej twarzy. Chwilę trwało milczenie, po czem ni stąd ni zowąd uśmiechnął się szeroko i rzekł:

     – Also Herr Hofnarr, i tak wszytko wiemy. Opowiedz nam jednak, waszmość, własnemi słowami.

     – Ale o czem? – spytałem drżącem głosem.

     – Jak to, o czem? – odpowiedział pytaniem – O wszytkiem.

     – O wszytkiem? Nie pojmuję.

     – Wieso? Przecie po niemiecku mówię, nie po chińsku.

     – Ale o wszytkiem... To trwałoby nader długo...

     – Mamy czas – odparł z uśmiechem – chyba że waszmość się gdzieś śpieszysz, choć nie sądzę.

     – Zaiste, nie wiem jak zacząć. Od dzieciństwa? Ab Urbe condita? Czyli też jak w Biblii, od stworzenia świata...

     – Nie róbże waszmość z siebie błazna! – przerwał mi groźnie – Mamy swoje sposoby, by się dowiedzieć, czego trzeba, więc skoro nie po dobroci...

     W tem miejscu szczęśliwie przerwał, albowiem drzwi zaskrzypiały i musiał ukazał się w ktoś ważny, gdyż przesłuchujący mnie urzędnik powstał i wyprężył się niczem struna. Usłyszałem jeno: do Hofburgu, lecz nim zdołałem odwrócić głowę, drzwi zatrzasnęły się na powrót. Zabrano mnie natychmiast i znów powieziono fiakrem, przez Kohlmarkt aż do Michaelerplatz. Tem razem towarzyszył nam jednak wyższy rangą, szpakowaty jegomość w okularach, do którego obadwaj szpicle zwracali się Herr Kontrollinspektor. Ujrzawszy jego cokolwiek kościstą twarz, straże przepuściły dorożkę na pałacowy dziedziniec i dalej, aż na Schweizerhof. Tu wysiedliśmy, aby schodami wspiąć się na piętro i przemierzywszy kilka komnat, gdzie napotykaliśmy grupki ichmościów rozprawiających o czemś między sobą, dotrzeć w końcu do tej właściwej, w której przy pięknem, rokokowem biurku siedział starzec w błękitnem, przetykanem złotą nicią fraku, z jedwabnem, koronkowem żabotem pod szyją i w białej, upudrowanej peruce na głowie. Na pierwszy rzut oka mógł sobie liczyć z osiemdziesiąt lat. Do tego stopnia pochłonięty był lekturą jakichś papierów, że nawet nie spostrzegł naszego wejścia. Dopiero głośne chrząknięcie mego przewodnika sprawiło, iż podniósł wzrok i przyjrzał mi się uważnie przez lorgnon.

     – Herr Hofnarr, mości hrabio, przyprowadziłem wedle rozkazu – rzekł Inspektor, ale nie widząc specjalnej reakcji zaraz dodał – znajomek hrabiego von Löwendorf, z loży Zur gekrönten Hoffnung.

     – A! – padła odpowiedź – Wiesz acan, kim jestem?

     – Nie miałem honoru być przedstawionem – odparłem niepewnie.

     – Johann Baptist Anton Graf von Pergen, Kaiserlicher Polizeiminister. Waszmość zaś jesteś... – zawiesił głos, lecz w tejże chwili Inspektor przybliżył się do jego biurka i usłużnie wskazał mu coś w rozłożonych na niem papierach – Waszmość jesteś masońskiem emisariuszem, przysłanem tu z rewolucyjnej Francji.

     – Na Boga! – zakrzyknąłem przerażony – Krzty prawdy w tem nie ma! Przybyłem tu z Italii, dokąd z kolei trafiłem z Turcji, tam zaś przez Siedmiogród...

     – Zaprzeczasz waść zatem, że znasz się z hrabią von Löwendorf i żeś rozprawiał z niem o polityce? Wiemy to przecie... Skąd to wiemy? – Minister Policji spojrzał pytająco na Inspektora.

     – Jeden z kamerdynerów hrabiego jest na naszych usługach – podpowiedział tamten.

     – O właśnie! Jeden z kamerdynerów... Zaprzeczasz więc waść?

     – Nie... Nie zaprzeczam... – odparłem niepewnie, zaś Inspektor znów wskazał coś Ministrowi.

     – A ja! – von Pergen ponownie przyjrzał mi się przez lorgnon – Zatem prowadziliście również dysputę o masonerii.

     – Rozmawialiśmy, i owszem, jako że... choć sam nie należę do Bractwa, to przecie bliskie są mi idee Oświecenia, zaś ludzie, którzy są masonami... – wyrzekłem, jak się zdaje, o parę słów za dużo.

     – Młody człowieku! – Minister przerwał mi, wyprostował się w fotelu i rozpoczął przemowę, ja zaś odruchowo pomyślałem, iż dawno już nikt tak się do mnie nie zwrócił – Otóż zapamiętaj sobie, młody człowieku, że masoneria to nie są ludzie, masoneria to ideologia. Nader niebezpieczna ideologia. Owszem, z woli Najjaśniejszego Pana żyjemy w kraju prawa i swobód, lecz wolność twoja kończy się tam, gdzie rozpoczyna się moja, zaś twe oświeceniowe idee obrażają moje uczucia religijne. I co najważniejsze, obrażają uczucia Cesarza. Obrażają naszą wiarę katolicką, która jest fundamentem Monarchii! Cóż, musimy niestety tolerować arystokratów, takich jak von Löwendorf, choć przyglądamy im się nader uważnie. Waść jednakowoż jesteś cudzoziemcem, więc jeno przez wzgląd na twe koneksje, odstawimy cię na granicę szwajcarską, skąd bez trudu przedostaniesz się do tej swojej Francji. W Austrii zaś lepiej już się nie pokazuj, albowiem na drugi raz możemy nie wykazać się taką tolerancją.

     – Ależ... – chciałem jeszcze rzec, iż wybieram się w istocie we wcale przeciwną stronę, lecz nie zdołałem dokończyć.

     – So, das wäre es – przerwał mi i machnął niedbale dłonią, wskazując drzwi, po czem ujął zanurzone w kałamarzu gęsie pióro i złożył swój zamaszysty podpis na jakowymś dokumencie.

     Tak... A zatem kreślę ostatnie słowa tego listu w przydrożnej gospodzie w Fuβach. Po długiej podróży przez Dolną i Górną Austrię, Salzburg, Tyrol i Vorarlberg, dotarłem tu na koniec pieszo, gdyż moi opiekunowie wysadzili mnie z powozu na granicznem moście, tuż za wioską, zwącą się Hard, w pobliżu Bregencji. Teraz już od szwajcarskiej strony spoglądam na wartko płynący Ren, któren jakie dwie, albo trzy mile stąd wpływa do Jeziora Bodeńskiego, by zagubić się w niem i na powrót odnaleźć gdzieś w pobliżu Szafuzy. Podobnież zagubił się w owem jakże tolerancyjnem świecie, atoli ani trochę nie wie, jak i gdzie się koniec końców odnajdzie


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.