Błazen Nadworny - Los wezyra

Spisano dnia 23 lutego A.D. 2020

Los Wezyra


     Dziś rano okręt nasz zawinął do portu w mieście Constantinopolis. Jakoś wciąż trudno pogodzić mi się z tem, iż owa wspaniała ongi stolica Bizancjum zwie się teraz Stambułem i że włada nią Turczyn, któren splugawił oto słynny w całem świecie kościół Hagia Sophia, otaczając go z czterech stron minaretami i czyniąc zeń meczet. Sic transit gloria mundi...

     Pełen obaw i lęku zszedłem na ląd, czując się tak, jakobym do jaskini lwa wstąpił. Nie dziwota więc, że serce me uradowało się wielce, gdym ledwie parę kroków uczyniwszy, ujrzał człeka odzianego w biały, trynitarski habit z czerwono-niebieskiem krzyżem na piersi.

     – Laudetur Iesus Christus! – pozdrowiłem go ochoczo i w odpowiedzi usłyszałem:

     – In saecula saeculorum. Amen.

     Zamieniliśmy ledwie parę słów po łacinie, a zaraz wyszło na jaw, że mnich ów mojem językiem włada, boć i z tego samego kraju, co ja pochodzi.

     – Wielcem rad spotkać nie dość, że chrześcijanina, to jeszcze rodaka! – zakrzyknąłem – Może wstąpim do jakiej tawerny, uraczym się winem i utniem sobie dłuższą pogawędkę?

     – Znać, że waszmość ledwie co przybyłeś – odparł – a przez to obyczajów tutejszych nie pojmujesz. Koran surowo zakazuje picia trunków wszelakich, a słowo Proroka świętem jest w tem kraju.

     – Być nie może! – zdumiałem się – I nikt tu nie tknie choćby i wina?

     – Powiadają, iż Sułtan rzadko bywa trzeźwy...

     – Jakże to?! Przecie on właśnie, a nie kto inszy świecić winien przykładem! Słyszałem, że szaryjat jednakiem jest dla wszytkich i każden posłusznem być musi jego nakazom.

     – Zaprawdę tak waszmość mniemasz? – uśmiechnął się z lekka – W rzeczy samej temu, kto Koran czyta, zdawać by się mogło, iż ludzie równemi są wobec nakazów prawa, lecz przecie równość ona literami sur jeno stoi, nie zaś włócznią, czy szablą. Przed Sułtanem zawżdy na twarz się pada i to jego wola najwyższem jest prawem. Prostaczkowi, co skradnie na targu daktyle, utną prawą dłoń, lecz wezyr, na ten przykład, kraść może ile wlezie, byle jeno nie przeciwił się swemu władcy. Naonczas, choćby i uććiwem był niczem kryształ, uduszą go na garocie. Tak się też stało ledwie wczora.

     – Zaiste?

     Skinął głową.

     – Opowiedz mi więc, ojcze, co więcej o tem zdarzeniu, bom ciekaw okrutnie.

     – Z chęcią to uczynię, atoli nie w tem miejscu – rozglądnął się po nabrzeżu – nazbyt wielu tu żeglarzy, przekupniów i nie wiedzieć kogo jeszcze. Zawżdy naleźć się może ktoś, kto naszem językiem włada, a przy tem różne mieć może zamiary.

     – Tu? W Stambule? – zdumiałem się.

     – A tak – odparł – jak waści zapewne wiadomo, Zakon Świętej Trójcy od wieków trudni się wykupywaniem jeńców chrześcijańskich, wziętych w jasyr. Nie wszytcy oni jednakoż trafiają na galery. Bywają i tacy, co na wiarę Proroka przeszedłszy, Turczynowi się wysługują i łajdactw najprzeróżniejszych dopuszczają, wcale pomyślny wiodąc tu żywot. Zaprowadzę więc waszmości do kupca pewnego, imieniem Hassan, któren choć w Boga naszego nie wierzy, przyzwoitem jest człekiem i zwać go nawet mogę mojem przyjacielem.

     Przeszliśmy nieledwie parę ulic, z trudem przeciskając się między kramami w tłumie barwnie odzianych mężczyzn o wszytkich kolorach i odcieniach skóry, w turbanach lub bez, niekiedy też niewiast w chustach na głowach i z zakrytemi twarzami, ja zaś całen czas trzymałem dłoń na mieszku z dukatami, jako mi solennie przykazał mój cicerone. Nareszcie weszliśmy do wnętrza niewielkiego sklepiku, w którem to rozchodziła się ciężka woń najprzeróżniejszych przypraw i korzeni. Zakonnik pozdrowił przekupnia i zamienił z niem parę słów w niezrozumiałem dla mnie języku, po czem tamten, uśmiechając się szeroko zaprosił nas obu do wnętrza, za zasłonę z barwnych koralików i tam, zaparzywszy w miedzianem dzbanku kawę gęstą niczem smoła, rozlał ją do niewielkich kubków, a następnie postawił przed nami jakoweś słodkości, słodkie tak, że aż trudno było je przełknąć. Po chwili wrócił do swego zajęcia, my zaś – do przerwanej rozmowy.

     – A zatem rzekłeś, ojcze, że wczora stracono wezyra... – powiedziałem.

     – Nie inaczej. Ongi miał on w swej pieczy skarbiec, stawiano go ludowi za wzór cnót wszelakich, choć wiadomem było, iż kradł pewno i bardziej niż reszta zauszników Sułtana. Większość z nich to nota bene Grecy, którem obcy przecie jest Islam.

     – Być nie może! – zawołałem – I zachowali swą wiarę?

     – Ani trochę. Odmienili ją dla władzy i złota. One odurzają więcej niźli wino. Wielu najdziesz tu zresztą przybyszów z Europy: Włochów, Hiszpanów, Niemców, Francuzów, Holendrów, Anglików. To uczeni i inżynierowie, którzy zaprzedali się Turczynowi – kreślą plany bitew, odlewają armaty, budują machiny wojenne, ojczyznom swojem szykując zgubę.

     – Sroga to podłość – westchnąłem – a wracając do owego wezyra...?

     – Padł ofiarą intrygi, jakich przecie siła na tutejszem dworze, choć musi miał mniej szczęścia niż insze łajdaki. Bo kimże koniec końców był, jeśli nie łajdakiem? Ale nastąpił na odcisk jednemu z onych greckich doradców, zaparł się, nie chciał odpuścić, więc pierwej zabito mu synów i córki, potem zaś jego samego oskarżono i uduszono, jako się rzekło. To wszytko i nic ponadto. Może to mało po chrześcijańsku, ale, powiadam waszmości, nie ma kogo żałować.

     – Skoro tak prawisz, ojcze... A niechaj się sami pozagryzają, psy bisurmańskie! – skwitował


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.