Błazen Nadworny - Chór anielski

Spisano dnia 20 grudnia A.D. 2020

Chór anielski


     Nie pisałem Wam czas jakiś, bo i o czem było pisać? Dni płyną mi leniwie, klepię biedę tu, w Lozannie, czekając sposobności jakiej, by do ojczyzny powrócić. A przecie miasto całe zasypane już śniegiem i wielkiemi krokami zbliża się Boże Narodzenie, które przepędzę zapewne pospołu z gospodarzem mojem, panem Mercier, jego małżonką i dwiema córkami, a także z poćciwem Bastien, z którem dzielę pokój na mansardzie owej kamienicy na rogu Rue Madeleine i Place de la Riponne. Wszytko to ludzie dobrzy, życzliwi i przyjaźni, więc grzech byłoby narzekać, chocia z drugiej strony ckni mi się przecie do mych starych śmieci, wesołej kompaniji panów Śpiżarnego i Piwnicznego, jako też i dwórki pewnej młodziutkiej, wcale nadobnej... Ale cóż, będzie już od wiosny, jako tułaczka po targanej wojnami i zarazą Europie mem losem się stała.

     Tej nocy akuratnie przyśnił mi się sen, wielce osobliwy przecie, by tak rzec anielski, o którem to chciałbym Wam opowiedzieć. Wystawcie więc sobie krajobraz pustynny, a w niem miasteczko Bet Lehem, pośród skał położone. Musiał być wieczór, albowiem słońce stało już nisko nad horyzontem i lada chwila miało się skryć za wzgórzami od zachodu, by w końcu zatonąć gdzieś w dalekich wodach Morza Śródziemnego. Patrząc z kolei na wschód, ku Pustyni Judzkiej, na ciemniejącem niebie dało się właśnie dostrzec pierwszą, nader jasną gwiazdę.

     Kamienistą ścieżką, wiodącą od strony Hebronu, szedł wysoki mężczyzna, odziany w szary płaszcz wędrowca, z kapturem zarzuconem na głowę.

     – Szalom! – pozdrowiła go dziewczynka niosąca od pobliskiego źródła gliniany dzban z wodą. Właściwie nie spostrzegła nawet skąd się wziął, pojawił się tak nagle.

     – Szalom! – odparł.

     – Widzą nas? – zdziwił się drugi mężczyzna, któren takoż zjawił się jakoby znikąd. Był niższy, miał piękną twarz o łagodnych rysach, zaś jego długie, ciemne, mocno kręcone włosy opadały na niezbyt szerokie, zdać by się mogło, niewieście ramiona.

     – Mnie już tak, ciebie jeszcze nie, Gabrielu – odparł pierwszy – ale nie wiedzą, kim jestem.

     – To dobrze, Michaelu – rzekł Gabriel – niech tak na razie ostanie.

     – Posłano mnie, atoli nie odgaduję, dla jakiej przyczyny – rzekł Michael – zapewne po to, by kogoś ochronić. Wiesz może, kogo?

     – Tak. Musimy odnaleźć dziewczę imieniem Miriam, z Galilei. Przed dziewięcioma miesiącami kazano mi ją o coś spytać.

     – O cóż?

     – O to, czy zgodzi się ostać Jego matką.

     – Jakże to?! Jego? – Michael zrzucił z głowy kaptur, a na równie pięknem, co surowem obliczu odmalowało się niepomierne zdumienie, zaś spod rozchylonego płaszcza błysnęło na moment ostrze krótkiego miecza, takiego, jaki noszą rzymscy legioniści.

     – Nie inaczej – usłyszał w odpowiedzi.

     – Ale po co?! – wyrwało się Michaelowi, jednakoż zaraz dodał – Wiem, wiem, nie nam o to pytać. Zaiste trudno pojąć Jego zamysły.

     – W pytaniu, bądź odgadywaniu nie ma nic złego, przyjacielu, oczywiście tak długo, jak nikt z nas nie uzna, że sam wie lepiej. Niczem nieszczęsny Lucyfer, którego z Jego rozkazu własną ręką strąciłeś w otchłań, czyż nie?

     – To już przeszłość – słowa te wyrzekł trzeci mąż o nieco smutnem obliczu, któren stał nieopodal oliwnego drzewa, rosnącego tuż przy ścieżce – nam wolna wola była dana ledwie jeden raz, na samem początku i niektórzy zły z niej uczynili pożytek. Pycha to zaprawdę najstraszliwszy grzech, a tu, na ziemi, wszędy jej pełno. Obraca się w żądzę władzy, złota i wszytko to, czem On się brzydzi.

     – Zaiste, Rafaelu, lecz ludzie – Gabriel wskazał na pasterzy wiodących owce i kozy w stronę wzgórza – ludzie przez całe swe krótkie życie są wolni, mogą wybierać. Czyż to nie piękne?

     – Piękne? – Michael zastanowił się – A może tragiczne? Ludzie muszą wybierać.

     – Cóż, różnie można na to spojrzeć. Kiedy zadałem Miriam pytanie, pojąłem, że On całen swój wielki, jakowyś niepojęty plan uzależnił od jednego słowa młodziutkiego dziewczęcia. Czyż to nie jest niezwykłe?

     – Ale zgodziła się, prawda? – raczej stwierdził niż spytał Michael.

     Gabriel skinął głową.

     – On wie wszytko, musiał przecie wcześniej wiedzieć, że się zgodzi, chyba że... – Rafael zawiesił głos – chyba że nie chciał wiedzieć. Skoro wszytko może, mógł też nie chcieć.

     – Kto wie, czy nie na tem właśnie zasadza się wolna wola, jaką im dał? – rzekł cicho Gabriel – Na tem, że nie chce wiedzieć... Ale czas na nas, przyjaciele, ściemnia się, a On ma przyjść na świat tej nocy. Naszą rolą jest chronić dziecię. 

     – Czemu narodzić ma się akurat tutaj? – spytał Michael – W najlichszem z miast Judy? Czemu nie w Jeruszalaim, albo w Rzymie, stolicy świata?

     – Nie wiem, ale to się ma stać w jakiejś niewielkiej stajence. Przypuszczam, że najdziemy ją w którejś z tych grot – Gabriel wskazał ręką na skaliste wzgórze na skraju pustyni – gdzieś tam musiała schronić się przed nocą. 

     – W stajence... – westchnął Michael – Dziś chyba nic już mnie nie zdziwi.

     Przez chwilę szli w milczeniu, po czem Michael ozwał się znowu:

     – Wiem, Gabrielu, że nie nam o to pytać, ale jak sądzisz, czy On chce poznać, co to znaczy być człowiekiem? Czy chce z bliska ujrzeć całą tę marność, podłość, bezsilność i wszytkie niegodziwości? To, że z ziemi uczynili piekło? Obaczyć to oczyma człowieka?

     – Może... – westchnął Gabriel – Albo też chce sam doświadczyć, czem jest wolna wola? Przekonać się, jak ciężko z nią żyć?

     – A może liczy na to, iż odnajdzie w ludziach trochę dobra? – Rafael przystanął, by zawiązać sobie rzemyk u sandałów – Może jeszcze raz chce wskazać im drogę, a uznał, że jako zwyczajny człowiek będzie więcej przekonywujący, niźli pod postacią gorejącego krzewu? Kto wie?

     Michael pokręcił głową, po czem rzekł trochę sam do siebie:

     – To też, atoli musi chodzić o coś więcej. Ale o co?

     – Hej, chłopcze! – zawołał Gabriel do pasterza, któren właśnie przeprowadzał przez ścieżkę stadko owiec – Dokądże je wiedziesz?

     – Dyć do zagrody, panie. Ojciec z braćmi postawili ją tam, wedle groty – wskazał dłonią na skały.

     – Wedle groty, powiadasz?

     – Juści, panie. Jagnięta zagonię do środka, bo od pustyni ziąb okrutny.

     – A czy i my moglibyśmy się tam schronić przed chłodem? – spytał Rafael – Przybyliśmy, iżby się dać zapisać, jako rozkazał Cezar, jednakoż nie my jedni, w mieście nie ma już gdzie stanąć na nocleg.

     Chłopiec przez chwilę myślał drapiąc się po głowie, po czem rzekł:

     – Juści jest tam już dwoje obcych, ale może się jeszcze jakoś pomieścita. Pójdźta za mną.

     – Widzisz Michaelu? Są jeszcze dobrzy ludzie – powiedział bardzo cicho Gabriel.

     – Może... – odparł Michael – Ale ilu ich ostało? Czyż ten świat wart jest tego, aby się w niem narodzić?

     Nie opowiem Wam, co było dalej, albowiem w tej właśnie chwili obudziło mnie światło poranka, tudzież turkot jakowyś okrutny, dochodzący od Place de la Riponne. Rzec jednakoż muszę, iż mało któren sen tak dokładnie i ze wszytkiemi szczegółami w pamięć mi zapadł, jak właśnie ów dzisiejszy. Długo też jeszcze brzmiało w mych uszach pytanie: Czyż ten świat wart jest tego, aby się w niem narodzić? Można mieć jeno nadzieję, iż On po raz kolejny uzna, że jednak wart.

     Życząc Wam pełnych radości, błogosławionych Świąt Bożego Narodzenia, z pytaniem owym, jako też i nadzieją ostawia Was dzisiaj


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.