Błazen Nadworny - Przyjaciele Sowy

Spisano dnia 7 października A.D. 2018

Przyjaciele Sowy


     – A zatem, powiadasz, że jako cię chrzcili? – spytałem odkładając kufel.

     – Mówią na mnie Sowa, panie, albowiem ani mnie widać, ani słychać, chocia ja widzę i słyszę wszytko, a już najbardziej w ciemnościach – odparł uśmiechając się tajemniczo.

     Siedział przy mej ławie, naprzeciwko, w kącie izby, lekko przygarbiony. Jego wielkie zielone oczy wpatrywały się we mnie uważnie, zaś gęsta broda barwy mahoniu skrywała wyraz twarzy, czyniąc przez to owego człeka tem więcej tajemniczem.

     – Ile więc chcesz za owe wieści?

     – Tuzin czerwońców, panie.

     –  Dużo – rzekłem – zwłaszcza, że i tak żadnego użytku z nich nie uczynię. Ciekawość jedynie pcha mnie ku temu, by ci co zapłacić. Dam pięć.

     Zastanawiał się chwilę, jak na kupca przystało, po czem odparł:

     – Nie mnie sądzić, panie, co wam uczynić przyjdzie, lecz skoro dacie ośm, rzeknę, co mam do powiedzenia.

     – Niechaj będzie – zgodziłem się dobywając mieszek i zawołałem na szynkarza, by przyniósł jeszcze dzban piwa, garniec smalcu i bochen chleba.

     – Rzecz więc w tem – zaczął, biorąc w garść monety – że nie gdzie indziej, jeno tu, w tej oto gospodzie nasz Pan Kanclerz przesiadywał. I to nie raz.

     – Kiedy?

     – Będzie temu jakie cztery roki...

     – No i cóż w tem ekstraordynaryjnego?! – żachnąłem się.

     – A to, panie, że spotykał się tu z rokoszanami, że spiskował potajemnie...

     – To było jeszcze za poprzedniej dynastii – odparłem – dawno i nieprawda. A zresztą..., skądże właściwie wiesz o tem?

     – Od przyjaciół, panie – znów ów tajemniczy uśmiech zagościł na jego twarzy.

     – Gadaj zaraz, od kogo, bom już zły, że złoto me poszło na marne!

     Wpatrywał się chwilę w chybotliwy płomień świecy, z której wąską stróżką spłynęła akurat odrobina wosku i zastygła na ławie, po czem ważąc zapewne w myślach, czyli wyjawić mi swój sekret, rzekł w końcu:

     – Synowie karczmarza widzieli i słyszeli wszytko, a powtórzyli mi słowo w słowo. Mistrz Mateusz, przybywszy dopiero co z Moraw, pod niebiosa wychwalał książąt niemieckich, że tak mądrze i sprawiedliwie sprawują swe rządy.

     – Nie łżesz czasem łotrze?! – przerwałem mu – Wszakże wszem i wobec wiadomem jest, iż Mistrz Mateusz w pogardzie ma wszytko, co cudzoziemskie, a już niemieckie najpierwej! Ojczyznę naszę miłuje ponad wszelką miarę!

     – Klnę się na Boga! – nachylił się lekko ku mnie i uderzył w pierś.

     – I tak ci nie wierzę – mruknąłem – Kanclerz nosi się jeno z niemiecka... Gadaj dalej.

     – I jeszcze to, że mówił z dwoma szlachcicami o kupnie ziemi, atoli tak, iżby nikt się nie zwiedział, że dla siebie ziemię onę kupuje.

     – Czemuż miałby tak czynić?

     – Nie mnie zgadywać, panie, ale musi, miał co do ukrycia. Mistrz Mateusz dorobił się przecie fortuny na lichwie, z Żydami wszedłszy w komitywę...

     – To rzecz wiadoma – rzekłem – chocia na Dworze jakoś nikt o tem nie pamięta. I co jeszcze?

     – Jednemu zacnemu baronowi zbrakło raz pieniędzy, i tu, w tej karczmie Mistrz Mateusz spotkał się z jego totumfackim...

     – Przyobiecał pożyczkę?

     – Ani trochę, panie! Rzekł, iż z cudzego weźmie, a da baronowi. Żydom potajemnie zabierze, a tak, że się nikt nie pozna. Czyniąc baronowi przysługę, zaskarbi sobie jego wdzięczność...

     – Co takiego?! – aż poczerwieniałem ze złości – Śmiesz, łajdaku, naszego Pana Kanclerza nazywać złodziejem?!

     – Panie! – znów uderzył się w piersi – Moi przyjaciele gotowi przysiąc, że tak właśnie było! Choćby i przed Księciem Regentem!

     Rozejrzałem się wkoło. Karczmarz krzątał się po izbie, w przeciwległem kącie siedziało dwóch mnichów i posilało się w milczeniu polewką, pod oknem paniczyk odziany z cudzoziemska opowiadał ucieszne dykteryjki dwom młodem damom w upudrowanych perukach, zasię przy ławie na samem środku czterech ichmościów w kontuszach rozprawiało o czemś nader głośno, co chwilę wznosząc kielichy i wołając: Vivat! Nikt nam się nie przyglądał.

     – A jeśli nawet – ściszyłem głos – jeśli nawet tak było i jeśli przysięgną, to kto im da wiarę? Słowo dwóch gołowąsów w chałatach przeciw słowu Kanclerza? Wybatożyć ich Książę każe za tak niebywałą bezczelność i tyle! A ciebie wraz z niemi. Wszyscy pospołu zgnijecie w lochu! Prawda to, czyli kłamstwo, szczęście twe, żeś mnie jeno sprawę oną wyjawił! A teraz odejdź czem prędzej, by cię nikt więcej ze mną nie widział. I trzymaj lepiej język za zębami!

     Wstał i wymknął się cichcem z oberży nie zwracając niczyjej uwagi, a potem rozpłynął w mroku niczem ptak nocny. Od tej pory nigdym go więcej nie spotkał. Prawdę rzekł, czy też zełgał połasiwszy się na łatwy zarobek  któż to wiedzieć może? Tak, przyjaciele Sowy... Gdybyż głos czyjś – Mistrza Mateusza, na ten przykład – gdybyż głos można było zamknąć w czarodziejskiem puzderku, a potem puzderko odemknąć i raz jeszcze usłyszeć! Wtedy... Ale tak – słowo przeciw słowu i nic ponadto – więc też nikt wiary nie da. Nie wierzy takoż i żałuje jeno utraconego złota


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.