Błazen Nadworny - Victoria

Spisano dnia 19 marca A.D. 2017

Victoria


     Nurtuje mnie pytanie, czemu też tak być musi, iże w każdej jednej wiosce spotkacie jakiego przygłupa. Niekiedy dwóch nawet, albo i trzech, atoli najmniej jeden zawżdy się najdzie. Czemu?

     Trudna to kwestia zaiste i pewno radzi byście wiedzieć, skąd też do głowy mi przyszła. A zatem wszytko wzięło początek w ten sposób, iż pewnego razu, podczas porannej audiencji, ni w ząb nie pojąwszy mojego żartu, poczuł się nim srodze dotknięty Pan Podkanclerzy Naszstrzykowski. Szczęśliwie nie godzi się błazna na pojedynek wyzywać, więc Podkanclerzy rzucił jeno w złości:

     – A dosiądźże waćpan konia i jedź tam i z powrotem!

     Nie rozumiejąc przecie sensu tego polecenia, spytałem nader grzecznie:

     – Że jak, proszę?

     – A jedźże waść jaki dzień drogi stąd i obacz, czy cię tam nie ma. A jak powrócisz, to zdasz nam relacją – odparł, po czem przypomniawszy sobie, iż koniec koniec końców jest ministrem dyplomacji, dodał jeszcze po francusku – tout de suite!

     Jako że rozkaz ów rozbawił wielce Najjaśniejszego Pana, zaś Książę Regent z trudem jeno powstrzymał się od głośnego śmiechu, nie mieszkając złożyłem głęboki ukłon, zaczem opuściwszy Salę Tronową, skierowałem swe kroki ku zamkowem stajniom.

     Skoro jednak nie otrzymałem wyraźnej dyspozycji, dokąd mam się udać, postanowiłem zdecydować o tem sam i, niewiele myśląc, wybrałem majątek Hrabiego S., odległy ni mniej, ni więcej, jeno dzień drogi od stolicy. Może być, pamiętacie – pisałem wam niedawno o mych u Hrabiego odwiedzinach i o tem, jako tamże na folwarku chłopak pewien imieniem Walek, niezbyt mądry w rzeczy samej, chcąc z kolan powstać, belką od kierata srodze w łeb oberwał. Niezbyt miłe to było wspomnienie, atoli przecie sam Hrabia przednią zgotował mi naonczas gościnę.

     Jechałem zatem skąpanem we wiosennem słońcu gościńcem, rozpamiętując owe wydarzenia, a gdy poczęło zmierzchać – chwalić Boga, dzień stał się już wyraźnie dłuższy – dotarłem w końcu na miejsce. I znów przemierzywszy szpaler bezlistnych jeszcze, jako i wówczas, jesienią, topól, stanąłem przed gankiem. Nie zsiadłem jednak z konia, bowiem od czworaków dobiegły mych uszu krzyki, wcale donośne. Postanowiwszy sprawdzić, co i jak, ruszyłem stępa i zajechawszy na folwarczny dziedziniec, ujrzałem jak wiążą do studni człeka jakiegoś drącego się w niebogłosy, po czem opuszczają mu portki aże do ziemi.

     – Pochwalony! – rzekłem zsiadając z konia do Pana Karbowego, któren to ewidentnie kierował całą egzekucją – Objaśnijże mi waść, co też tu się wyprawia!

     – Na wieki wieków! – odparł zdejmując kapelusz – Z rozkazu Jaśnie Pana Hrabiego chłosta ma być wymierzona temu obwiesiowi. To przygłup, więc może go trochę rozumu nauczy, chociaż...

     Tu machnął ręką bez przekonania, ja zaś zdecydowałem indagować go dalej.

     – Czemże zawinił ów nieszczęśnik? – spytałem rozpoznając temczasem, iż to nie kto inny uwiązany do studni stoi, jeno tenże sam Walek, co ongi jakże niefortunnie z kolan powstać postanowił.

     – Eh, długo by opowiadać... – rzekł Karbowy – ten dureń ma młodszego brata, Staśka. Pacholę wielce zmyślne, uczynne, świata ciekawe, do wszytkiego się garnie, we wszytkiem pomaga, jakoby z inszego ojca i z inszej matki był zarazem. Spostrzegł to Pan Hrabia i do szkół go posłać zapragnął. Rzekł więc: Pójdź dziecię, ja cię uczyć każę! Chłopak się uradował, a ten tu, jakby go co opętało... Zaczął łazić za Dziedzicem krok w krok i naprzykrzać się wkoło Macieju, że Stasiek niedobry, głupi, że gdzie mu tam do nauki i że lepiej by już wziąć dzieciaka od sąsiadów. Czort jeden wie, po co. Tłumaczył Pan Hrabia raz i drugi, jak komu dobremu, ale skoro mu ów tuman dziś odpyskował i to wielce po chamsku, nie zdzierżył i kazał na goły zadek, za przeproszeniem jaśnie pana, dwadzieścia i siedem kijów wlepić.

     – Dwadzieścia i siedem? – spytałem zaskoczony.

     – Tylu jest tu teraz parobków, każden ma rózgą jeden raz uderzyć... – odparł, po czem krzyknął – Zaczynać!

     Chłopi podchodzili jeden po drugim, przekazując sobie wierzbową witkę i bili, na ogół lekko, bo pewno żal im było Walka. Dwóch jeno zamachnęło się solidnie, chyba dlatego, iż cały czas złorzecząc, poddał akuratnie w wątpliwość prowadzenie się ich matek. Na koniec odwiązano delikwenta i wszyscy rozeszli się do czworaków, ja zaś podszedłem ku studni i spytałem:

     – No i po cóż ci to było?

     – He, he! – zaśmiał się głupkowato, rozcierając siedzenie – juści żek wygrał z zasrańcami, proszę jaśnie pana!

     – Jakże to? – zdziwiłem się szczerze.

     – Ano zwyczajnie – odparł wsadzając palec do gęby – dyć mam swoje zasady! Kijaki se ino połamali na mojej dupie!

     Zaiste trudno było prowadzić dalej ów dialog. Zrobiło się już zresztą całkiem ciemno, a nocny chłód począł coraz bardziej dawać się we znaki. Ostawiwszy więc konia służbie, z głową pełną nowych przemyśleń o esencji głupoty, a także i o tem, jak bardzo względnem pojęciem jest victoria, udał się pieszo w stronę ganku


Wasz
Błazen Nadworny


 
 

Częstuję Was ciasteczkami (po nowemu cookies). Bez obaw, nie są zatrute! Zostając u mnie godzicie się je pałaszować, choć przecie zawżdy wydalić je możecie ze swych przeglądarek. Ja sam wolę dziczyznę i czerwone wino, wszakże wiedząc ile już u mnie ciasteczek zjedzono, łacno poznać mogę, ilu miałem gości.